JULIAN STOLARCZYK

WSPOMNIENIA Z LAT 1929-1945

Tekst poniżej zamieszczony jest zapisem wspomnień z lat 1929-1945 z taśmy magnetofonowej nagranej przez prof. Juliana Stolarczyka w 1994 roku bez dostosowywania go do wymogów tekstu pisanego.

WSTĘP

Czytaliśmy po drodze, a właściwie ja przeczytałem książeczkę: "Między Panem a Plebanem" Michnika i właściwie pomyślałem sobie, dlaczego nie mógłbym napisać czegoś o tych czasach z punktu widzenia bezpośredniego świadka, właśnie może dla was: dla ciebie Łukaszu i dla Jula, a może i dla innych, po prostu z punktu widzenia spojrzenia przeciętnego, zwykłego człowieka, któremu dane było zaznać czasu przed wojną, którego dzieciństwo było cudownym pasmem radości i zabaw, nagle przerwane nadejściem czasu wojny, który zmieniał wszystko. Potem takie zdarzenia jakby obrazy, obrazy zatrzymane w pamięci, być może pożyteczne, a w każdym razie gdyby nie spróbowało się ich zapisać, to na pewno odeszłyby w niepamięć. Sprzyja chyba temu również to miejsce, które może właśnie dlatego zostało wybrane, może dlatego tu przyjechałem, żeby napisać tę prywatną spowiedź inteligenta, przeciętnego inteligenta.

DZIECIŃSTWO

Należałoby zacząć od okresu dzieciństwa. Był rok 1929. Jak mówi mama, urodziłem się jako śliczny noworodek z wielkim lokiem na główce pokazywanym wszystkim na oddziale. Podobno sam ordynator pan pułkownik obnosił mnie pokazując innym kobietom.

Ja tego oczywiście nie pamiętam. Ja sięgam pamięcią do pewnych obrazów. Obraz - jako ilustracja zdarzeń. Wraca nagle do mnie obraz sprzed sześćdziesięciu lat, obraz sprzed roku, obraz z kiedyś. Wraca, być może dzięki jakimś przekazom genetycznym, może początkowemu okresowi wzrastania.

Z czasu wczesnego dzieciństwa wiem tylko tyle, że byłem okrągłym, z dużymi oczami chłopcem, który zawsze mówił: A ja nie ciem i cio? i przyglądał się, jakie będą tego konsekwencje. Byłem drugim synem Marianny i Edmunda Stolarczyków, mieszkałem w Warszawie, na Kolonii Lotniczej. (Oczywiście dziś nikomu to nic nie mówi. Za chwilę zrobię do tego pewne wprowadzenie, przedstawiając moich rodziców). I jak sięgnę pamięcią, otoczony byłem miłością, troską, swobodą. Pamiętam, że mama kupowała wielkie, stare egzemplarze czasopism francuskich, a my darliśmy je na spółkę z moim, starszym o cztery lata, bratem. Ja - stronę, on - stronę i robiliśmy wielką kupę śmieci. Wszyscy mówili: - Pani Mario, oni nie będą szanować książek, a mama mówiła: - Nie martwcie się, dorosną do tego i będą książki uwielbiać. I tak się właściwie stało.
Zanim opowiem o mojej szkole, chciałbym przedstawić wam moich rodziców. Moi rodzice to byli tacy, jak powstająca Polska dwudziestolecia. Mama pochodziła ze starej rodziny, która przywędrowała po Powstaniu Styczniowym do Kongresówki, a później osiedliła się w Warszawie. Ci ludzie, którzy stracili na Litwie wszystko co mieli, przychodzili do Kongresówki i pracowali jako administratorzy, nauczyciele, nauczycielki muzyki, panny do towarzystwa. Byli to ludzi z tej samej klasy, owiani tym samym patriotyzmem i poczuciem ojczyzny, ale biedni. Stąd w pokoleniu mojej mamy już pradziadek był nauczycielem, dziadek był inspektorem szkół w Warszawie, w zaborze carskim, a mama skończyła Szkołę Pedagogiczną i do połowy I wojny światowej chodziła do rosyjskiego gimnazjum. Potem została nauczycielką. Była to osoba szczególna, szczególna w swojej ogromnej, cudownej trosce i miłości do swoich dzieci i w niezwykłym patriotyzmie (jeden obrazek Marszałka Piłsudskiego stał koło Matki Boskiej, a drugi na jej toaletce), a zarazem z jakąś taką twardością, która podobno charakteryzowała i Smoleńskich, i Sobotkowskich. Bo taka to była rozgałęziona rodzina. Dwóch Sobotkowskich pożeniło się z dwiema Smoleńskimi. Jeden miał trzy dziewczynki, a drugi miał cztery dziewczynki. W momencie końca pierwszej wojny światowej panny miały pomiędzy szesnaście, dwadzieścia lat. Duże mieszkanie na Koszykowej, a w nim siedem dziewczyn. Straszny Dwór. I ogromne, straszliwe, patriotyczne zapotrzebowanie na młodych oficerów. To są oczywiście opowiadania rodzinne. Jedno jest pewne. Dziadek zabronił mojej mamie, aby była nauczycielką i powiedział: - Nigdy nie będziesz uczyła w Warszawie. Ja tu jestem inspektorem, zezwolenia nie dostaniesz. I jak znowu mówi tradycja rodzinna, mama poszła do kardynała Kakowskiego i uzyskała od niego pełne zezwolenie na to, aby uczyć na Powiślu, na kursach dla robotników. Przyszła z tym do swojego ojca inspektora i powiedziała: - Co ty możesz? Widzisz? Tu mam zezwolenie na nauczanie w szkole na Powiślu. W tym wszystkim była śmiertelnie poważna, mała, okrągła i słodka, oznaczona Krzyżem Niepodległości za udział w POW. Podkładała jakieś bomby pod niemieckie samoloty, potem była sanitariuszką - ochotniczką, odznaczoną w czasie wojny dwudziestego roku i obrony Warszawy. I jedno było zawsze, kult prawie boski dla Marszałka.

Ojciec był zupełnie kimś innym. Niestety nie zdążyłem go dobrze poznać. Pochodził z rodziny góralskiej, której dalszych gałęzi nie znam. Jego ojciec był dróżnikiem koło Żywca. Stryjeczny pradziadek, to pierwszy proboszcz w Zakopanym - ksiądz Józef Stolarczyk. Brat ojca zginął w wypadku rowerowym, natomiast matka, typowa góralka spod Krakowa z Lasku , czasem do nas przyjeżdżała. Mój ojciec był pierwszym wykształconym w tej rodzinie. Skończył Podchorążówkę (w wojnie 1920 roku nie brał jeszcze udziału), został przydzielony do Pierwszego Pułku Artylerii Przeciwlotniczej i w roku 1929 ukończył Politechnikę Warszawską, wydział elektryczny. Potem odsługiwał to stypendium - dwa lata służby wojskowej za rok studiów. Kiedy już byliśmy więksi, kiedy ja byłem większy, zawsze mówił: - Jeszcze trochę, jeszcze trochę do 1939 roku. Wyjdę z tego wojska i pokażę wam świat. Miał takie wewnętrzne przekonanie, że wojsko to jest banda idiotów. Dla mamy była to herezja, godna największego prześladowania, coś takiego, za co należałoby spalić na stosie. Ojciec po skończeniu politechniki odbył półroczną praktykę we Francji i w Niemczech, dobrze mówił po niemiecku. Rósł w budującym się okręgu przemysłowym i miał objąć jakieś poważniejsze stanowisko, był sekretarzem budowy linii wysokiego napięcia Mościce-Starachowice. W roku 1939 miał zakończyć pracę w Instytucie Technicznym Uzbrojenia, odejść z wojska i przejść do pracy w ZEORK-u (Zjednoczenie Elektrowni Okręgu Radomsko-Kieleckiego) razem z Kopieleckim. Był to czas oczekiwany w domu i czas pełen opowieści o tym, jak to w czasie wakacji będziemy razem poznawać świat. W naszym domu, przed samą wojną, gromadziło się wielu ludzi. Byli to inżynierowie, którzy w 1929 roku ukończyli Politechnikę Warszawską i stanowili kadrę, która budowała Polskę, kadrę, o której staramy się dzisiaj nie pamiętać. Staramy się nie pamiętać o tym, co działo się pomiędzy rokiem 1920 a 1939. To ci ludzie gromadzili się u nas. Jeszcze o tym trochę opowiem. Byli to ludzie mówiący bezpośrednio, żyjący na moich oczach. Rozmawiali o tym, co w tej Polsce trzeba zmienić, co już należy robić. Oni budowali centralny okręg przemysłowy od strony elektryfikacji. Mówili o tym, co będzie, co będzie potem i co będzie potem... A potem było akurat zupełnie co innego. Nie mniej ci ludzie zostali. Zostali, jeśli nie zginęli...
Trudno powiedzieć, czy byłem pupilem ojca. To początkowo moje miejsce zajęła Ewa, młodsza moja siostra. W każdym razie związek pomiędzy wszystkimi nami był bardzo silny, bardzo taki dorosły. Byliśmy traktowani poważnie, rozmawiało się z nami, wystarczy powiedzieć, że nigdy nie dostałem batów. Nie wiedziałem, co to jest.
Rodzice poznali się po wojnie dwudziestego roku. Spodobał się mamie młody oficer, taki w gruncie rzeczy łagodny, cichy pan porucznik. Pobrali się w 1923 roku i stworzyli właściwie zgodne, otaczające nas troską i miłością, małżeństwo. Tak jak powiedziałem, dzieciństwo to było ciepło i swoboda.

DOM

Mieszkaliśmy na Kolonii Lotniczej. Był to teren, który został przy pomocy pożyczki bankowej sprzedany oficerom Pierwszego Pułku Lotniczego, którzy w 1926 roku wystąpili przeciwko Marszałkowi Piłsudskiemu. Wobec tego zostali zwolnieni z wojska, poszli na emeryturę, otrzymali pożyczkę z banku, co umożliwiło odkupienie ziemi od Hrabiny Krasińskiej, której pałac i park przylegał do tej Kolonii. Stały tam dość jednakowe wille otoczone z jednej strony małą uliczką i z drugiej strony uliczką. Nazywało się to Kolonia Lotnicza. Wszyscy prawie mieszkający tutaj właściciele i dzierżawcy domów byli pilotami, lotnikami. Tylko mój ojciec był oficerem w artylerii przeciwlotniczej. Nie stwarzało to specjalnych kłopotów w naszych dziecinnych zabawach. Teren był na końcu Warszawy, za nim zaczynały się pola, jakieś stawy i po prostu zwyczajna wieś. Do Kolonii przylegał wielki park, zamknięty, otoczony wysokim płotem, a na górze nad tym górował pałac, pałac podobno zbudowany dla króla Stanisława razem z Łazienkami. Król wybrał Łazienki i odsprzedał pałac Krasińskim. Nigdy w swoim życiu nie widziałem właścicielki. Okna pałacu były zasłonięte kotarami i w naszym dzieciństwie był to odgrodzony jakiś teren, tajemniczy. Ruchu prawie nie było, czasem przejechał samochód. Ruch stwarzaliśmy my, jeżdżąc na rowerach, bawiąc się i powoli dorastając do szkoły.
Dom, w którym mieszkaliśmy, był jednopiętrowy. My mieszkaliśmy w trzypokojowym mieszkaniu na piętrze, a dół zajmowała babcia i ciocia, młodsza siostra mamy, o której chcę wspomnieć, ponieważ w dalszej historii, zupełnie nie wiadomo dlaczego, może przez swój szalony romantyzm, będzie miała swój udział w tym, co się z nami stało. Babcia prowadziła całe gospodarstwo, a ciocia zakochana w Jasnorzewskiej-Pawlikowskiej, ruda jak marchewka, z przylepioną muszką na policzku była w mojej pamięci jakąś taką dziwną półwróżką. Potem, kiedy trochę podrosłem, dowiedziałem się, że straciła narzeczonego w katastrofie lotniczej. Widziałem jego zdjęcie w albumie. Od tego czasu ciocia postanowiła wycofać się z życia, pracować tylko w nocy, a dzień spędzać u siebie, puszczając płyty, czytając poezje i romanse. Odeszła więc z gimnazjum, zaczęła pracować na poczcie i przez czas od 1929 do 1939 roku, czyli przez dziesięć lat pracowała tylko na nocnych zmianach. Została chyba szefem jakiejś nocnej zmiany, w każdym bądź razie była cenionym pracownikiem poczty, co po wojnie przyniosło jej z powrotem zatrudnienie i doprowadziło do Gdańska, ale o tym opowiem później. Przychodziły do niej dziwne przyjaciółki, puszczała płyty, pamiętam argentyńskie tango: nie wiem czy może ugodzę cię nożem, a tam za ladą czeka kochanek twój i jakieś takie rzeczy, których nie rozumiałem. W każdym razie tradycja rodzinna opowiada, że długo bałem się chodzić do zaciemnionego kotarami pokoju cioci, ponieważ stał tam "góral", który - jak mówiłem - miał twarz z talerza.
Babcia była cudowną osobą zainteresowaną światem i geografią prawie aż do swojej śmierci. Nauczyła mnie wielu rzeczy i przy okazji również pewnego innego spojrzenia na zdarzenia, które w moim domu były uznawane za święte. Pamiętam, jak mama po pogrzebie Piłsudskiego w którym uczestniczyła i sypała pierwsze taczki na Sowiniec , dostała duże, piękne, zrobione na kartonie zdjęcie Marszałka. Poleciałem pokazać je babci. Ponieważ u nas było już bardzo wiele takich zdjęć, mówię: - Babciu, masz tu pięknego Marszałka. A babcia na to: - Dobrze, dobrze, twarda okładka, daj tego zbója, będę miała na co śmieci namiatać. Miałem wtedy sześć lat, niemniej wzbudziło to w mnie nie tyle oburzenie, co zdumienie.

SZKOŁA

Moje powolne wzrastanie i przygotowanie do szkoły kształtował otaczający mnie świat, czyli Kolonia Lotnicza i jej mieszkańcy - oficerowie Pierwszego Pułku Lotniczego. Nasza maleńka społeczność żyła tradycją rodzących się polskich skrzydeł. Żwirko i Wigura mieszkali na ulicy Ikara. Został syn Żwirki i jego żona, która później okazała się agentem gestapo. Ale to było później. Obok nas mieszkali ludzie związani z lotnictwem, chociażby pilot Karpiński i jego rodzina, twórcy polskich skrzydeł. O nich jeszcze trochę należy opowiedzieć, czas ich przyniesie. Na razie były radosne czasy lat trzydziestych. Atmosfera była swobodna, biegaliśmy, jeździliśmy na rowerach i chodziliśmy do szkoły, która była obok, do prywatnej szkoły podstawowej, gimnazjum i liceum pana Władysława Giżyckiego. Była to droga, elitarna szkoła, w której ukończyłem cztery klasy szkoły podstawowej. Nigdy bym do niej nie mógł chodzić, gdyby nie to, że mój starszy brat uczył się w niej i był prymusem. W związku z tym, ja zostałem praktycznie zwolniony z opłat. Była to szkoła jakiej już nigdy potem nie spotkałem ani jakiej, myślę, w tej chwili już nie ma. Do Gimnazjum Giżyckiego mógł trafić ktoś, kogo wyrzucono już z każdej szkoły państwowej i kogo nie chcieli przyjąć Ojcowie na Bielanach. Stopień z gimnastyki, sprawność fizyczna, odwaga i otwarcie były cenione najbardziej. Panowała absolutna atmosfera uczenia się i premiowania umiejętności. Mając siedem lat, zostałem przyjęty od razu do drugiej klasy. Po krótkiej rozmowie z nauczycielką, a właściwie z kierowniczką szkoły, panią Dobrucką zostałem od razu przeniesiony do drugiego oddziału, ponieważ umiałem czytać, pisać i swobodnie wyrażałem to, co myślę. W klasie było 14-15 osób. Za błąd dostawało się "pałkę". W czwartym oddziale trzeba było umieć streścić wykład. (Mój Boże, teraz kiedy tyle lat już uczę, nie umieją tego zrobić początkujący studenci). W tamtych czasach szkoła podstawowa miała sześć klas, gimnazjum miało cztery klasy i liceum - dwie klasy. W czwartej klasie szkoły podstawowej zostałem prezesem Ligi Obrony Przeciwlotniczej i Przeciwgazowej. W trzeciej klasie byłem w drużynie druhów "Wilczków". Wódz był ważniejszy niż rodzice. Teraz jako dorosły człowiek widzę, że był to uczeń 3 klasy gimnazjum tejże szkoły. Dla nas był absolutną wyrocznią.
Ja, który chowałem się w cieniu armii, nie miałem kontynuować nauki w gimnazjum Giżyckiego, tylko po skończeniu szkoły pójść do Korpusu Kadetów, a później do Marynarki Wojennej. (Znałem wszystkie okręty bojowe, które liczyły się na świecie w 1939 roku). To było marzenie mamy kwitowane przez ojca spokojnym: - Lepiej o tym nie mówmy, Marysiu.
Pewne rzeczy były tak samo oczywiste w szkole, jak oczywiste były w domu. Poczucie wolności ojczyzny było oczywiste. Obrazek Matki Boskiej nad moim łóżkiem i Anioła Stróża prowadzącego dwoje dzieci przez kładkę nad strumieniem też były oczywiste (kiedy widzę gdzieś kopię tego obrazu przypomina mi się cały tamten świat). W szkole lekcja zaczynała się od modlitwy. To były takie sprawy jak powietrze. Teraz kiedy czytam w dyskusji: Michnik-Tischner o tym, co to jest patriotyzm, to wydaje mi się, jakby ktoś pytał o coś tak oczywistego jak powietrze. Cała zabawa w "Wilczków", krok do drużyny harcerskiej, to było tworzenie poczucia odpowiedzialności i chęci zrobienie czegoś dobrego. Pamiętam, jak stałem na skrzyżowaniu Puławskiej przy wejściu na teren parku naszej szkoły i płakałem, bo nie było żadnej staruszki, którą mógłbym przeprowadzić na drugą stronę ulicy. Wydaje się to śmieszne, ale to tworzy coś takiego, taką atmosferę czegoś oczywistego, czego nie można do końca zdefiniować. W święta, gimnazjum i szkoła powszechna ze sztandarem, w czapkach z naszytym złotym liściem klonu szła do kościoła. Było w tym poczucie absolutnej wspólnoty i zrozumienia, poczucie, że ta Polska musi być lepsza i że to my mamy zrobić. To, że miałem zaledwie dziesięć lat było bez znaczenia. Taki był klimat tamtych czasów. Pamiętam z jaką śmiertelną powagą wylepiałem plakaty z pięciogroszowymi znaczkami na budowę szkół Towarzystwa Przyjaciół Nauk, na kontrtorpedowiec Grom, na Fundusz Obrony Narodowej bezpośrednio przed wojną.
Czy docierały do mnie rzeczy, o których tyle się mówi - endecja, nietolerancja, antysemityzm i wielkie inne hasła? Jak na dziejące się zdarzenia patrzyło dziecko, które przygotowywało się do tego, żeby coś umieć, kimś być i być pożytecznym?

NALEWKI

Nalewki poznałem jeszcze przed pójściem do szkoły. Kto nie był w Warszawie na Nalewkach, ten nic nie wie o wielkiej części Warszawy, która była żydowska i nie wie o współżyciu jednej i drugiej części miasta. Mama uwielbiała kupować na Nalewkach. Przyjeżdżała do niej z Płocka jej przyjaciółka z pensji (jeszcze z czasów przed pierwszą wojną światową) i wyruszały na Nalewki. Dla mnie to było coś strasznego, odczuwałem zawsze jakiś taki wewnętrzny wstyd, za kogoś kto przyjdzie do sklepu i przerzuci wszystkie bele materiału, a w końcu nic nie kupi. One obie uwielbiały to zajęcie. Właściciel, subiekt przewalał sterty różnych materiałów, a ja nie mogąc tego wytrzymać, stałem i patrzyłem na ulicę. Ulica ta, to był jakby inny świat, inny język, inny strój, inny zapach, jakieś fascynujące, tętniące życie. Ten zapach zapamiętałem do tego stopnia, że wiele, wiele lat później, dokładnie pięćdziesiąt, idąc skrótem z Cornell Medical Center do Muzeum Gugenheima nagle coś mnie uderzyło, coś dziwnego. Przeszedłem jeszcze dwie przecznice i byłem na... Nalewkach. Ten sam zapach.
Nie doświadczyłem ani w moim domu, ani w sobie, ani w szkole niczego, co wskazywałoby na Żydów jako na ludzi obcych, których należy odrzucić. W czwartej klasie w naszej czternastoosobowej grupie pojawił się chłopiec, który był Żydem. Był traktowany tak samo jak wszyscy. Może on sam trochę się chował z początku. Ten problem po prostu dla mnie nie istniał. Poza tym daleki Mokotów był swoim światem. Nie poruszałem się za bardzo po mieście, mając dziesięć lat. Niemniej czytało się, widziało, czasem słyszało się ludzi krzyczących różne dziwne hasła. Nie zwracało to właściwie mojej uwagi, w każdym razie nie zaistniało w mojej pamięci, ani w pamięci mojego starszego brata, który w tym czasie był gimnazistą trzeciej klasy Gimnazjum im. Staszica. Dla nas ten problem nie istniał.

BIEDA

Czy dopełzła do mnie bieda? Tak. Czasem przychodzili do naszego domu ludzie z tych podwarszawskich pól albo skądś, którzy prosili o kawałek chleba. Byli zawsze karmieni. W naszej szkolnej strzelnicy, jesienią i zimą 1938-1939 zamieszkali ludzie, których trzeba było z tej strzelnicy wyrzucić. I szkoła oczywiście to zrobiła. Gdy w 1937 roku rozbudowywała się nasza Kolonia (dokupiono ziemi, zapanowała moda na ładniejsze wille, budował się Rydz-śmigły i inni) do prac przy niwelowaniu terenu przyjeżdżali tzw. bandosi. Byli to chłopi z zaprzęgiem wynajmowani prawdopodobnie przez miasto czy może przez firmę budowlaną. Dla nas to była strasznie piękna przygoda i wielka zabawa. Za 20 groszy można było wsiąść na konia, a za 50 groszy to nawet pojeździć. Przyglądaliśmy się tym ludziom, nie rozumiejąc, że przygnała ich tutaj nędza.

WIEŚ

Mam w pamięci jeszcze inne obrazy, które w latach 1935-1939, zbliżyły mi wieś. Część rodziny przyjaciółki mamy, o której już wspominałem, mieszkała w Parzeniu, 18 kilometrów od Płocka, na trasie na Lipno w niedużym folwarczku, który był własnością rówieśnika mamy. Kiedyś był tam wielki młyn, który należał do Denstów. Nazwisko mówi, że prawdopodobnie byli to ludzie związani z jakąś niemiecką kolonizacją. W każdym razie od czasu dzieciństwa mamy, nie mówiąc już o moim, a prawdopodobnie jeszcze wcześniej, byli to absolutni Polacy. Młyn przynosił duże pieniądze, potem został z zazdrości spalony i wtedy właściciel zadawał szyku bogatego człowieka, nie mając pieniędzy. W Parzeniu spędzaliśmy wakacje, wakacje w roku 1936, wakacje w roku 1938 i wakacje ostatnie - w roku 1939. Tam zobaczyłem parę rzeczy. Zobaczyłem, że człowiek może chodzić obdarty, że są głodne dzieci, zobaczyłem jak wygląda praca przy żniwach i przy lokomobili i cały ten wiejski świat, zupełnie inny niż moje życie. Zostało mi w oczach parę obrazów - jak przez błoto, bo akurat spadł deszcz, bosi ludzie pchają lokomobilę na pole, aby młócić, jak ludzie przychodzą do kościoła i jak jest nagle burza. Wszyscy się boją, a ja wychodzę na dwór, żeby patrzeć na burzę. Ulubioną rzeczą mojego ojca w czasie burzy, było wyjść na dwór, schować się pod jakimś parasolem albo tylko gdzieś pod jakimś daszkiem czy drzewem i patrzeć na burzę. Gdy byłem bardzo mały, towarzyszyłem mu zawsze. Nigdy nie bałem się burzy. Byłem chyba siedmioletnim chłopcem, kiedy właśnie tam w Parzeniu palił się dom, obok we wsi, a ja się przyglądałem burzy. Kiedy wszyscy modlili się z zapaloną gromnicą, myślałem: Czegóż się tu należy bać? Przecież to jest takie piękne.
Do Parzenia przyjeżdżaliśmy z Warszawy przez Kutno, przesiadając się i dojeżdżając - taką koleją niby szerokotorową, ale strasznie staroświecką - do Radziwia . W Radziwiu czekał pojazd: dwa konie i powóz, którym powoził wachmistrz z Czwartego Pułku Strzelców Konnych. Tym powozem jechaliśmy do rodziny Denstów w Płocku. Pan rotmistrz Czwartego Pułku Strzelców Konnych, Ławrynowicz, był jeźdźcem, zawodnikiem i swego rodzaju antagonistą mojego ojca. W Płocku zatrzymywaliśmy się na dwa dni i potem jechaliśmy do Parzenia. Pamiętam zdarzenie, które zostało mi nie tylko w oczach, ale i w uszach.

Jest spotkanie w domu, brydż. Mama, jak wszyscy mówili, grała fatalnie, niemniej zawsze rwała się do udziału. I rozmowa. Rozmowa o dwudziestym roku. I nagle mój ojciec mówi: - Słuchaj Heniek, ten Krzyż Walecznych z dwudziestego roku to przecież za to, że lazłeś w dupę pułkownikowi, a nie za żadną wojnę. Do dzisiaj jeszcze słyszę podniesiony głos mamy: - Dzieci! Dzieci jeszcze nie śpią! Prędko na górę! Niemniej wujek Ławrynowicz był obrazem ułana, a Czwarty Pułk Strzelców Konnych i Pułk Artylerii Lekkiej w Płocku stanowiły dumę miasta. Niewiele więcej pamiętam, tylko ten przyjazd i wujka Henia, kawalerzystę, który potem, gdy ruszaliśmy do Parzenia, towarzyszył nam często na koniu.
I jeszcze wakacje 1939 roku. Parzeń tuż przed wojną. Sytuacja inna i ja już jestem starszy. Ojciec przyjechał z ramienia ZEORK-u ocenić, czy i gdzie da się spiętrzyć rzeczkę i zrobić plany pod budowę elektrowni, co łączyło się z koniecznością zalania gospodarstwa Denstów. Była to dla nich jedyna szansa, gdyż otrzymane odszkodowanie za zabraną ziemię pozwoliłoby im zacząć na nowo całkiem już zrujnowane życie. Opowiadam o tym, dlatego że to był ostatni cudowny czas, sierpień 1939 roku, pełne, cudowne lato i ja, chłopak dziesięcio-, prawie jedenastoletni chodzę wzdłuż rzeczki z ojcem, który się przygląda i robi pomiary. To, co robiliśmy, wydawało mi się takie strasznie, strasznie cudownie ważne i również takie wspólne. Potem już nigdy nie miałem takiej szansy. Zaraz, za chwilę była wojna.

WOJNA

Nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Ojciec został szybko wezwany z Parzenia, my wróciliśmy do Warszawy 29 sierpnia, a 1 września 1939 roku, w cudowny, słoneczny dzień - nagle strzały. Wybiegam do ogródka. Niebo pełne samolotów, pełno dymków. Spod Służewa strzela nasza artyleria przeciwlotnicza. Ogarnął nas szał radości. Nareszcie! Pokażemy tym Niemcom! Ktoś wymyślił, że trzeba robić połączenia pomiędzy ogródkami, więc cięliśmy druciane płoty, co spowodowało, że psy latały naokoło po całej tej Kolonii i dzieciaki za nimi. Nic nie rozumieliśmy. Nie rozumieliśmy, że zaczął się początek końca naszego świata.
Wkrótce jednak, choć nie rozumiałem komunikatów, zaczęło wyglądać, że coś źle się dzieje. Nagle 7 września - opuszczamy miasto. Instytut się ewakuuje, ojciec nas zabiera, ładujemy się na pociąg i jedziemy. Sprzęt Instytutu pojechał innym pociągiem, my zabraliśmy się jakimś pociągiem jadącym do Brześcia nad Bugiem. Pamiętam, jak siedzieliśmy na dworcu, czekając na pociąg. Nie było jeszcze popłochu. Nad ranem następnego dnia pociąg stanął gdzieś koło Bielska Podlaskiego. I to było pierwsze zetknięcie z tym, co będzie teraz towarzyszyło nam przez parę lat. Nalot. Nalot na pociąg. Uciekamy. Leżę w kartoflach, między bruzdami. Nade mną, nad całym pociągiem i polem kołuje samolot, który ostrzeliwuje pociąg i pole. Nawet się nie boję. Przyglądam się żołnierzowi, który na ostatniej odkrytej platformie z podstawą ciężkiego karabinu maszynowego bezskutecznie strzela. Pilot odlatuje. Wracamy. Jedziemy do Brześcia. Trudno opowiadać o tej drodze. Była to droga prosto do Rumunii. W Kowlu pierwsze zetknięcie z porażonym po nalocie miastem, pierwsze zetknięcie z uciekającymi żołnierzami. Ojciec jest coraz bardziej smutny. Ja powoli zaczynam rozumieć, że dzieje się jednak coś naprawdę złego.
W końcu mamy jechać do Lwowa. Jest noc. Jakaś kłótnia na dworcu i budzimy się rano nie we Lwowie, ale na stacji w maleńkiej, przygranicznej w miejscowości Mizocz, gdzie pociąg chodzi raz na 24 godziny i ten odejdzie za dobę. Ojciec musi nas gdzieś zostawić, gdyż ma zgłosić się w Zdołbunowie, gdzie jest transport Instytutu Uzbrojenia. Idziemy razem do Strażnicy KOP-u. Tam atmosfera zupełnie luźna. Major, dowódca batalionu, mówi: - Panie Kapitanie, tu jest taka rodzina, która bardzo chętnie przyjmie pana rodzinę. Pan ich zostawi albo na stałe, albo jak pan będzie chciał, to pan po nich wróci.
Wynajmujemy furkę, konika i zajeżdżamy do dworu. Dwór oddalony o 13 kilometrów od stacji kolejowej, na wzgórku nad jarem. Stary, piękny dwór. Przeuroczy właściciel i jego rodzina. Właściciel, pan Dawid, krakowianin, nabył ogromny majątek od Hrabiego Potockiego w roku 1936, dorobił się w Holandii i tutaj szerzy polskość. Zbudował Ośrodek Zdrowia, szkołę. Sam opłaca najrozmaitszych ludzi. Jest zwykłym, prostym, fajnym człowiekiem. Prowadzi nas w kierunku sadu. - O, proszę, tu jest domek w ogródku, tu państwo będą mieszkali przy sadzie. Jest cudowna pogoda. Ojciec odjeżdża. Jeszcze nie wiem, że widzę go po raz ostatni. Biorę sobie książki i kładę się na trawie w sadzie. Czytam. Spadają gruszki.
Tak mija jeden, drugi dzień, aż przychodzi 17 września. Nasz domek jest na rogu, przy polnej drodze. Niżej za jarem - wieś widoczna z okien małego domku, domku ogrodnika. Słyszę huk. To czołgi. Ludzie uciekli. Otworzył się jeden czołg: - Swaboda wsiem! Wieś była pusta.

Do dworu przyszedł Rosjanin - komisarz z grupą miejscowych i zażądał, aby właścicielka udoiła mu mleka, ponieważ chce się napić mleka krowy, wydojonej pańską ręką. Naokoło jeszcze panował spokój. W nocy przyszła wiadomość, że wymordowano miejscowych kolonistów, tzn. żołnierzy wyróżnionych w wojnie dwudziestego roku, odznaczonych Krzyżem Virtuti, którym nadano ziemię w tej części, na Ukrainie. Nas nikt nie zaczepiał. My byliśmy "bieżeńcy", uciekinierzy z Warszawy.
Następnego dnia dostaliśmy dwa konie i wóz, którym pojechaliśmy około 30 kilometrów do Równego. Właścicielka z córką uciekły jarem. My znaleźliśmy się w Równym. Nie mieliśmy gdzie mieszkać, nie mieliśmy wiele pieniędzy, nie mieliśmy wiele do jedzenia. Następnego dnia żebrałem. Właściwie nie rozumiałem tego, nie czułem żadnego wstydu ani upokorzenia. Byłem głodny, prosiłem, żeby mnie nakarmiono. Mieszkaliśmy na schodach. Mamie wydawało się to bez sensu. Miała jakiś krewnych w Wilnie, krewnych, czy znajomych. Pojechaliśmy do Wilna. W Wilnie okazało się, że miasto jest oddane Litwinom. Nie będziemy przechodzić przez dwie granice. Wobec tego pojechaliśmy do Brześcia, żeby być bliżej. Ustaliła się granica między przyszłą Generalną Gubernią a Rosją, czyli Związkiem Radzieckim. Przedostać się było trudno. Musieliśmy zostać. Mama wróżyła na dworcu, ja sprzedawałem nasze rzeczy, tzn. kradłem razem z bratem na rynku. I tak trwaliśmy. Musieliśmy pójść do szkoły. Przyszłość wydawała się coraz bardziej beznadziejna.
Nagle ukazało się ogłoszenie: kto zna język rosyjski i chce pracować za Uralem może się zgłosić. Mama chciała się zgłosić. Po rosyjsku mówiła świetnie, pięknym językiem. Była nauczycielką, mogła uczyć. Wydawało się, że zarobi na troje dzieci. Kolejarz, u którego mieszkaliśmy z wieloma innymi ludźmi zaprosił, przez jakiegoś znajomego, na wódkę, człowieka z KGB. Nawet nie pamiętam jego twarzy. Leżałem w kącie, oni siedzieli przy stole. Mama nie piła i słyszałem, jak powiedziała mu, że zna rosyjski i chce wyjechać na Syberię. Wtedy on się zerwał i powiedział, krzyknął właściwie: - Maria Iwanowa, nikagda! Udzieraj na zapad! Udzieraj! Ten epizod zadecydował prawdopodobnie o tym, że żyjemy, że istniejemy tu wszyscy, oprócz mamy, którą położył już wiek. Mamie nie trzeba było tego dwa razy powtarzać, oznaczało to, że musimy przechodzić przez zieloną granicę.
Nawet nie pamiętam twarzy ludzi, którzy mieszkali z nami i popłynęli łódką przez Bug przed nami, ale ich przewóz przez Bug pamiętam do dziś. Pamiętam, bo spałem obok dziewczyny, która miała chyba dziewiętnaście lat, a ja miałem jedenaście. W przeddzień ich wyjazdu przytulałem się do jej piersi. Było w tym coś cudownego. Potem wyjechali i utonęli.
Wobec tego my mieliśmy poczekać i przejść Bug po lodzie. Tak się stało. Pamiętam tylko odmrożony palec, ponieważ miałem dziurę w rękawiczce i mamę, która była rzekomo chora na serce, ale sadziła z moją młodszą siostrą na plecach w trudnych warunkach przez zaorane pole, na którym ja co chwila upadałem. Przeszliśmy na drugą stronę.
Byliśmy w kraju. Był wielki, zimowy śnieg. Wyszedł naprzeciwko nas żołnierz i zaprowadził nas do chałupy, w której młody chłopak, pierwszy widziany Niemiec, nie z samolotu, uczył niemieckiego dziewczynę, która mu się wyraźnie podobała. Z grupy przechodzących granicę wybrał pięciu Żydów i kazał im wracać. Oni go błagali, a on powiedział: - Tam jest wasz kraj. Idźcie z powrotem. Pamiętam ten obraz: Przychodzimy z mrozu. Jest ciepło. Jest blond dziewczyna wyraźnie zadowolona, że komuś się strasznie podoba. Niby wojna, a nie wojna.
Wróciliśmy do Warszawy. Nie wiedziałem, że mój ojciec żyje. Nie wiedziałem, że się ukrywa. Było zimno, głodno, ale byliśmy u siebie. Poszedłem do szkoły. Pierwszy raz zetknąłem się z publiczną szkołą na Woronicza, z nauczycielem, który bił kijem w stół i krzyczał: - Ja was wytłukę! Z księdzem, który ciągnął za ucho dziewczynę z ostatniej ławki i mówił: - Chodź do tablicy, ciotka. Był to dziwny świat. Byłem przerażony. Chodziłem wiosną 1940 roku z puszką blaszaną po ogórkach do punktu, który wydawał zupę. Miałem drewniane buty i nogi zawijane szmatą. Nikt nie pracował, była bieda. Myślałem, że może na Boże Narodzenie 1940 roku zjem kawałek chleba ze smalcem i skwarkami… Nie ma sensu opowiadanie wszystkich przeżyć z tamtego czasu, ale jedno z nich mocno zaciążyło na moim dzieciństwie.
Nagle okazało się, że mój ojciec żyje, że nie trafił do niewoli sowieckiej, ponieważ nie wydali go żołnierze, a sowieci nie rozpoznali w nim oficera, bo lubił prace ręczne i ręce miał niepańskie. Wrócił, nie poszedł do obozu. Był w Związku Walki Zbrojnej. Był podobno blisko człowieka, który nazywał się Dubois. Wszystko to jest mało ważne. Ważne było to, że należało zniszczyć wszystkie jego zdjęcia, wszystkie jakiekolwiek dowody, utopić szablę. My mieliśmy wiedzieć, że jeśliby go nam pokazano, to on nie jest naszym ojcem. Pamiętam lato 1940 roku, kiedy byłem głęboko przekonany, że każdy jadący naszą ulicą samochód jedzie do nas. Wtedy rosła we mnie potężnie myśl: Czy się nie załamię? Czy jak będą mnie bili, czy będę potrafił powiedzieć, że to nie on?
Jeszcze dziś, czasem gdy się obudzę, wydaje mi się, że to jest wtedy i że ja mam dwanaście lat i ten samochód, co zawarczał, jedzie do nas. Tak się na szczęście nie stało, ale ten czas pamiętam.
Potem wróciłem do szkoły, w której byłem przed wojną. Teraz nazywało się to Gimnazjum Ogrodnicze i nauczyciele opłacani przez rząd londyński prowadzili kurs kompletów tajnych, gdzie znów byliśmy małą grupą. W ramach pomocy organizowanej przez RGO byłym rodzinom wojskowych, trafiłem do internatu, bo w domu nie było, co jeść.
Kiedy poszedłem do internatu, jesienią 1941 roku, mój ojciec już nie żył. Został aresztowany w przypadkowej wpadce, oczywiście pod innym nazwiskiem, jako Józef Szymański, monter elektryk. Rzekomo przyszedł do mieszkania, żeby naprawić światło, światło rzeczywiście było zepsute, ale on szedł na obiad do mojej rodziny, w której była drukarnia. Wuja i ciotkę bardzo szybko rozstrzelano, ojciec trafił na Pawiak i wylądował w Oświęcimiu. 16 836. Znał niemiecki. Był monterem elektrykiem. Był w Oświęcimiu ponad rok. Do rzekomej narzeczonej, podstawionej przez organizację, pisał listy. Mama te listy dostawała pośrednią drogą. Jak zginął, dobrze nie wiemy. Został podobno rozstrzelany we wpadce grupy oporu, do której należał. W każdym razie w roku 1942 już nie żył. Ja w to nie uwierzyłem. Nie wierzyłem w to jeszcze 10-15 lat po wojnie. Ale to jest inny kawałek opowiadania.
Byłem w internacie na Czarneckiego i zetknąłem się tam właśnie z tą, zapomnianą dzisiaj i niepodkreślaną, organizacją administracji cywilnej, pomocy i kształcenia. Komendantką internatu była komendantka chorągwi harcerskiej przed wojną w Toruniu. System był ostry, sprawiedliwy, patriotyczny i polski. Wiadomo było, że mamy dorosnąć i skoczyć im do gardła. Nie byliśmy głodni. Byliśmy uczeni sprawiedliwości, pomocy i właśnie Polski. Niewiele mogę powiedzieć o tych wychowawcach. Z panią kierowniczką spotkałem się po wojnie. Była wspaniałą i nieznaną postacią w szkole wyższej, w Szkole Pedagogicznej w Gdańsku, z której powstał uniwersytet.
Internat mieścił się na Żoliborzu, a ja mieszkałem na Mokotowie i szkoła była na Mokotowie. Jeździłem więc tramwajem codziennie przez całą Warszawę. Jeździłem tym tramwajem przez getto. Najpierw środkiem, kiedy getto było jeszcze nieodgrodzone, kiedy zdawało się, że to jest jakiś inny świat, ale nie czuło się zagrożenia. Przynajmniej ja, jako chłopiec wtedy trzynastoletni, nie czułem. Stawał policjant żydowski na platformie tramwaju jednej i drugiej, wysiadał na granicy getta. Potem zacieśniało się coraz bardziej. Potem był mur. Potem przyszli szaulisi. Strzelano do każdego, kto wychylił się w oknie z drugiej strony.
Wkrótce przestałem jeździć na Żoliborz, bo na skutek jakiś tam manipulacji zostałem przeniesiony do innego internatu, który miał ten sam charakter co poprzedni, ale byli w nim starsi chłopcy. Ja byłem najmłodszy. Miałem czternaście lat, oni mieli siedemnaście, dwadzieścia. I właściwie stanowili kadrę, no nie kadrę, stanowili grupę ludzi młodych przygotowywanych do walki. Tajna podchorążówka, w której był mój brat, najrozmaitsze organizacyjne, bojowe struktury i początek harcerstwa. Zawisza, chłopcy. Koniec 1942 roku, 1943 i 1944 - to był tzw. mały sabotaż. Rzucaliśmy smrody w kinie, zrywaliśmy sztandary, nalepialiśmy nalepki, czasem na hełmach żołnierzy niemieckich w tramwaju. Nie wydawało się to tylko zabawą. Wiadomo było, co to kosztuje. Ale była to akcja jedna, druga, trzecia, mniejsza, większa. Byliśmy za mali na akcje zbrojne, jednak w internacie nie mówiło się: - Wynoś się mały, bo będziemy składać PM-a . Mówiło się: - Popatrz mały, popatrz jak to wygląda. I tak dorastałem do powstania.
W 1943 roku jesienią, kiedy wiadomo było i gazeciarze krzyczeli: - Ni z tego ni z owego będzie Polska na pierwszego, a ludzi rozstrzeliwano na ulicach, kiedy został postrzelony mój brat, o czym opowiem za chwilę, zostałem zaproszony razem z trójką innych młodych ludzi do dworu w kieleckim, żeby pomóc matce. Jest to epizod, który ma także głębokie znaczenie dla rozeznania tego, jaka jest Polska. W domu wprawdzie już było trochę lepiej. Matka nauczyła się prząść na kołowrotku, przędła wełnę, potem brat zmontował jej maleńki silniczek i nie musiała robić tego nogą. Wełnę nieuprzędzoną dostawało się od człowieka, który potem odbierał ją uprzędzoną i czystą. Robiono z tego samodziały. Ci, co byli w tym czasie w Warszawie pamiętają, że ludzie, co dorobili się na przemycie i handlu - taki powiedziałbym specjalny warszawski element - nosili samodziałową marynarkę tkaną na ręcznym warsztacie tkackim przez jedną z tych osób, które jak moja mama, przędła tę wełnę. W związku z tym zrobiło się w domu trochę lepiej, ale propozycja, aby jeden z nas mógł wyjechać do majątku i tam być uczony, była ulgą dla domu.

PIERWSZY POBYT W CZARYŻU

Dzięki temu że byłem z rodziny wojskowej i przez protekcję dawnych przyjaciół ojca pojechałem do majątku Czaryż, 12 kilometrów od stacji kolejowej Włoszczowa, na trasie Częstochowa-Kielce, 6 kilometrów od poczty. Teren można by powiedzieć trochę zapomniany... Oczywiście nic nie miałem. Musiałem co wieczór cerować skarpetki. Opanowywała mnie trwoga, czy nie pękną mi spodnie, które także cerowałem bardzo często. Nie mniej nie byłem głodny, miałem nauczycielkę i zobaczyłem świat, o którym nie wiedziałem, że istnieje. Nagle otworzył mi się zupełnie inny świat.
W domu kiedy byłem mały, jak mówiłem, toczyły się dyskusje o Polsce, o tym jak to musi być przebudowany przemysł, jak musi być odzyskany handel, jak trzeba wyprzeć z hurtu wielkie hurtownie żydowskie bez nacjonalizmu, ale gospodarczym rozumowaniem. Tutaj zetknąłem się z sytuacją, gdzie majątek ocalał, ponieważ Niemcy rozstrzelali Żyda, u którego był zadłużony dziedzic. W pierwszych dniach pobytu widziałem, jak Antoni podawał panu konia i dostawał w gębę, a pan mówił: - Patrzcie chłopaki, chłop jak w ryja rano nie dostanie, to cały dzień błędny chodzi. Potem dziedzic musiał się wynieść do Warszawy. Majątek należał do jego żony. Znalazłem się w świecie wsi: dwadzieścia cztery fornalki, trzy gospodarcze podwórza, stary - mówiło się - pałac, ale był to właściwie dworek. Podjazd, cugowa stajnia, wszystko to, o czym nie wiedziałem, że istnieje. Uczyła nas zatrudniona nauczycielka. Komplety. Poza tym słuchaliśmy, co się opowiada przy stole, podawaliśmy do stołu i przyglądaliśmy się czemuś, o czym myślałem, że już nie istnieje w Polsce. A on istniał pomimo że rok był 1943. Z kuchni, która była osobno, służba przynosiła przygotowane potrawy do pokoju przygotowawczego. Dalej był duży salon, stołowy, kominek, biblioteka. I zwierzęta, to znaczy ich głowy zastrzelone na polowaniach: wilki, łosie, jelenie na ścianach. Na piętrze było dwanaście pokoi gościnnych i również mieszkanie państwa. Państwo dzieci nie mieli. Była z nami właścicielka, cudowna pani Siemieńska, która reprezentowała taki właśnie prawdziwy, ziemiański, wspierający patriotyzm, która była zupełnie normalna dla ludzi, oprócz tego, że całowało się ją w rękę i robili to wszyscy. Jak było np. tkanie albo wysypywanie maku z makówek, brała w tym udział. Była prywatna kaplica. Była gorzelnia, w której siedział Niemiec zarządzający i w związku z tym, była przez pewien czas, zmienny zresztą, drobna grupa żołnierzy, która zabezpieczała tę gorzelnię. Teren był partyzancki. U podnóża Gór świętokrzyskich urzędowały różne organizacje. Rozmelinowywał się, czyli zostawiał na zimę swoich ludzi batalion Nurta, działał również oprychowaty, starszy wachmistrz niejaki Garbaty, o którym wiadomo było, że jest to komunistyczna bojówka, że raczej napada i przygrabia, ale w zasadzie teren był niczyj. Niemcy siedzieli we wsi oddalonej 6 kilometrów, do której jechało się konno lub bryczką po pocztę, i nie ruszali się za bardzo po terenie.
Front był niedaleko, odbywały się pacyfikacje. Wiadomo, że nie wolno było zastrzelić Niemca, ponieważ za to niszczono całą wieś. Oddziały w tym terenie były dość mało czynne, raczej było to przechowanie rannych, albo tych, którzy na jakiś czas wychodzili z lasu. W 1943 roku wiosną, prawie codziennie jakaś grupa po coś przychodziła. Raz byli to tacy ludzie, raz inni.
Jednym z trzech kolegów, którzy byli ze mną we dworze, był syn dowódcy Pułku Ułanów Krechowieckich, hrabia. Autentyczny. Umiał on dwie rzeczy naprawdę dobrze - mówić po francusku i jeździć konno. Dla właścicieli, przez których był przytulony, był wyższą klasą. Był to kawał pierwszej klasy obwiesia z takim wdziękiem, z takim czymś, co można by widzieć w młodości u Wieniawy, albo przez literaturę. Wspominam go mile. Zdawało mu się, że umie coś wypić, ale zaraz się upijał. Jeździliśmy zdawać, trudno to nazwać kolokwia, raczej sprawozdania, jakby klasówki, okresowo na półrocze i na koniec roku 18 km końmi do Sędziszowa. W Sędziszowie była cała obsada gimnazjum. Mówię o tym dlatego, żeby podkreślić jeszcze raz rzecz, o której już wspomniałem. Nie tylko w Warszawie, ale w kraju, była zorganizowana sieć tajnych gimnazjów, była zorganizowana sieć szkół, była opieka nad takimi jak ja. Jednym słowem istniała krajowa administracja cywilna absolutnie podporządkowana rządowi w Londynie. Istniała Polska gotowa do zrzucenia z siebie piętna okrutnego najeźdźcy. No może tutaj te słowa mi się wymknęły, piętna wroga, wroga ze swastyką. Sprawa była oczywista, tak jak powiedziałem przedtem. Musimy się z nimi rozprawić. Ten czas już nadchodzi. I wszyscy, wszyscy: i mały chłopiec, i większy chłopiec, i ten który stał się już biorącym udział w akcji żołnierzem, czekają na tę Polskę.
Zanim do tego przejdę, chciałbym jeszcze oddać swoje wrażenia z pobytu na dworze. Wrażenia z czasów, których jakby nie dotknęła miniona dwudziestoletnia Rzeczpospolita, hierarchii dworskich, dworu i ludzi, nielicznych gospodarzy, którzy obok byli. Powoli poznawałem, że większość tych drobnych i średnich majątków była zadłużona, że gospodarka nie była najlepsza.
Przede wszystkim jednak chciałbym tutaj zatrzymać obrazki obyczajowe, obrazki obyczajowe z tej wiosny, szczególnie z wiosny i z jesieni 1944 roku.
Pierwszy to wesele. Wesele, które się zaczyna się od tego, że wszyscy idą napić się wódki, potem spór braci, z której strony zaprząc do bryczki z parą młodą gniadego. Potem jeden drugiemu daje w mordę, potem w przeciągu pięciu minut rozebrany jest płot, kołki są w ręku, jest jedna bijąca się kołkami ciżba ludzi. Kobiety tylko trzymają w rękach marynarki. Nagle w środek wskakuje ksiądz, ksiądz z kaplicy przypałacowej, dorywa jednego z chłopaków i mówi: - Zaraz zaprzęgaj!, a on na to: - Nie będę patrzył na sukienkę, tylko w mordę strzelę. A ksiądz staje na środku i mówi: - Strzel, spróbuj! I wszystko się rozładowuje. Następnego dnia kazanie, że grzech, bitka, zgorszenie na publicznej drodze. Wszyscy mężczyźni muszą do końca tygodnia przyjść do spowiedzi, a jeśli nie przyjdą, proszę uważać: - Wyrzucę ich matki, siostry i żony z kościoła jako rodziny grzeszników. Chłopy we wtorek się śmieją, w środę milczą, w czwartek stoją w długiej kolejce do spowiedzi. Kiedy teraz coś słyszę, różne dyskusje polityczne, rozważania o autorytecie, to wiem, że są dyskusje pomiędzy Krakowskim Przedmieściem, Uniwersytetem, a Nowym światem, bo na dnie, w Polsce o tym, co będzie się działo, decydują kobiety, matki i żony. Decydowały zawsze, będą decydowały i dzisiaj. Teraz, kiedy dwa razy na miesiąc, bywam w wiejskiej parafii i badam tam ludzi, przyjaciół księdza, bardziej chorych, często wraca mi ten moment. - Macie się wyspowiadać.
I jeszcze coś. To już jest koniec maja, początek czerwca, odjeżdżam do Warszawy. W pokoju jest grupa Nurta, porzucone pistolety maszynowe, pod stołem ręczny karabin maszynowy. Ja siedzę przy otwartym oknie i przysłuchuję się rozmowie o aktualnej sytuacji w lesie. Nagle staje za mną człowiek z pepeszą i mówi: - Nie ruszać się. Tylko obróciłem głowę i widzę - nie są to Niemcy, coś innego. To Garbaty z jego bandą. Gadanie, przepychanie, a wszystko się kończy w stogu, przy wódce. Idą do stogu, żeby się razem napić, nie pod pańskim dachem, pod którym: - Ja - mówi Garbaty - pił nie będę. Różne nici plotą ten wielki warkocz, plotły go zawsze, plotą go i dziś. Plotły go wtedy na moment przed skokiem.

POWSTANIE

W czerwcu 1944 roku wróciłem do Warszawy do domu, ponieważ przędzenie mamy rozwinęło się znacznie bardziej i nie potrzebowałem już tego typu wsparcia. Poza tym miałem wrócić do tego samego kompletu, do tej samej grupy, która wyszła z przedwojennej mojej szkoły i tu zdać małą maturę. W ten sposób trafiłem do Powstania. Drużyna, której byłem zastępowym (przez czas, kiedy mnie nie było zastęp prowadził kto inny) cały czas była przygotowywana do tego, co będzie. Byli to chłopcy w wieku lat dwunastu, trzynastu. My, kadra, nie mieliśmy lat szesnastu, wobec tego nie byliśmy przewidziani do zadań bojowych, ale narastało to, co przychodzi. Narastało: już zaraz skoczymy im do gardła. Czuło to miasto. Tak się złożyło, że mój brat, podchorąży Podchorążówki Artylerii, członek grupy "Granat", został postrzelony, był inwalidą, chodził o kulach, ale niemniej w domu zbierali się jego starsi koledzy. W domu zebrało się również dowództwo grupy "Granat" wtedy, kiedy powstanie miało być wcześniej, niż ostatecznie było. Potem zostało wstrzymane. I potem przyszedł ten dzień, właściwie pozornie niby taki sam, ale już wiadomo było, że Karpińscy z sąsiedniego domu wywożą broń, żeby dowieść ją do śródmieścia. Zaczęło się już wszystko dziać.
My byliśmy początkowo na drogach odwrotu Niemców, tzn. raportowaliśmy codziennie, jaka jednostka cofa się, jakie samochody, jaki sprzęt. Wydawało się, że rozprężenie jest krańcowe. Wystarczyło podejść do Niemca i powiedzieć: - Dawaj rower! I dwóch piętnastoletnich chłopców zabierało rower. Drużyna, jako całość w powstaniu nie wystąpiła. Zaraz po wybuchu powstania nasza grupka przyjaciół z Kolonii Lotniczej zgłosiła się na ochotnika do Komendy Placu. Zostaliśmy łącznikami. Zostaliśmy łącznikami Komendy Placu, grupy "Baszta" na Mokotowie. Wiele oddziałów na Mokotowie nie znało tej dzielnicy. My, którzy tu się wychowaliśmy, którzy znaliśmy każde przejście, byliśmy niezbędni. Początkowe nasze funkcje nie były bojowe. Przenosiliśmy biuletyny, rozkazy Komendy Placu, hasła. Taka sobie służba. Miasto od tej strony było zostawione w spokoju. Walki toczyły się na Woli. To wiadomo z historii.
Ja chciałbym mówić tylko o sobie. Były to pierwsze dni powstania. Pierwsze dni zachłyśnięcia się. Marzenie, żeby mieć panterkę. Marzenie, żeby dostać się do broni. Często, zresztą z mojego wyboru, służbę miałem w nocy, wobec tego dzień był wolny i mogłem wyjść poza linię, przyjść do domu, przespać się i coś zjeść.
Pamiętam ten dzień (było to dokładnie 15 sierpnia) kiedy miała odbyć się przysięga i ktoś musiał skoczyć do kościoła św. Michała, żeby przynieść kielich i jakieś inne rzeczy do Mszy. Pobiegłem. Wracałem. Z daleka, wzdłuż ulicy strzelał do mnie karabin maszynowy. Wydawało się, że muszę zginąć. Nie miałem w sobie lęku, tylko czułem jak świstało naokoło. I ocalałem.
Czas płynął szybko. Z obrazów, które zostały mi w oczach może najbardziej pamiętam atak na szpital. Powietrzny atak na Szpital Elżbietanek. Sztukasy latały zupełnie swobodnie, bo żadnej obrony nie było. Trzy, cztery maszyny. Jeden za drugim rzucał bombę w to samo miejsce, aby zniszczyć kamienice do piwnic, aby zasypać tych, co są w piwnicach. Szpital Elżbietanek, centralny szpital Mokotowa dla rannych, był dość szybko pełen. Zrzucono na niego bomby, podpalono go. Sztukasy latały, ostrzeliwując tak, żeby nie dało się wynieść rannych. Musieliśmy to zrobić. Potrzebni byli ludzie, ludzie, których trzeba było w tym celu wyciągnąć z piwnicy, którzy się bali. Mam jeszcze w sobie to uczucie, kiedy ciągnę i zmuszam człowieka trzy razy ode mnie starszego, między trzydziestką a czterdziestką, do wyjścia z piwnicy. Mam absolutną pewność, że jeśli nie wyjdzie, to go zabiję. Miałem dla tych ludzi pogardę. Potem zrozumiałem, że po paru tygodniach siedzenia w piwnicach, prawie bez światła, sam widok ognia, strzelania i światła był przerażający tak, że byli zupełnie sparaliżowani.
Powoli czas się robił coraz gorszy. Teren powstania na Mokotowie zawężał się. Powiśle, Forty, cofanie się z Czerniakowa. Przeniesienie rozkazów z Komendy Placu, haseł i informacji stało się już przeskakiwaniem przez rowy, przez trupy. Czas bardzo szybko dochodził do swojego finału. Nie chcę o tym tu opowiadać, ale znów zapisać prywatne, moje własne przeżycia.
Nalot. Niosłem zupę. Już wiedziałem, że trzeba być w wąskim rowie strzeleckim, tzn. w rowie przekopanym przez ulicę. Przed tym nikt z łączników nie korzystał z takich rowów. - Co? Nie przelecisz? Boisz się - ot takie małe, dziecinne gówniarstwo. Miałem wtedy piętnaście lat i parę miesięcy i teraz już szedłem tym rowem. Niemiecki samolot spikował prosto nade mną. Upadłem, zakryłem twarz. Jeszcze zdążyłem zobaczyć wyraźnie twarz pilota, który prawie nad ziemią poderwał się do góry. A ja w piekielnym strachu, "czułem" jak kule rozrywają mi plecy. Na szczęście zrzucił bomby obok. Wszystko dookoła stało się jednym potężnym kurzem, brudem, kamieniami. Zostałem tylko zasypany ziemią. Nigdy już więcej tak się nie bałem. Nigdy się już w ogóle nie bałem. Myślę, że istnieje pewna granica lęku, strachu, którą człowiek przekracza i potem już go nie ma. Nie wiem. Chciałem to zanotować. Chciałem zanotować ten moment, kiedy nagle przestałem być chłopcem.

I jeszcze jedno zdarzenie. Byliśmy w domu, który był już trzecim miejscem Komendy Placu, teren się zawężał, nie mieliśmy siły, żeby wyskoczyć w czasie nalotu. Wiedzieliśmy, że ponieważ jest to dość duży dom, będą rzucać bomby tak, aby zburzyć wszystko. Zaczęły się zasypywać górne piętra. Siedzieliśmy we trójkę. Trójka ze szkoły, trójka z kompletów, trójka z przedwojennej szkoły. Zosia Dylenjus, Leszek Kosiński i ja. Trzymaliśmy się za ręce. Przenikało nas takie coś, że jak mamy zginąć, to niech nas zasypie razem. To nawet trudno oddać. Jest coś takiego. Dom nie został zwalony. Wyszliśmy. Dni toczyły się dalej. Warte może wspomnienia są dwa dni ostatnie, z których zostało mi kilka obrazów z końca powstania.
Wiadomo, zostaliśmy wyparci. Linia na Alei Niepodległości załamana. Stoimy na wejściu do kanałów. Wciskają się do kanałów pojedynczy ludzie. W połowie nocy, a właściwie nad ranem, przejście zostaje przerwane. Zostajemy. Trzeba więc wyrzucić wszystko, co by identyfikowało nas jako żołnierzy. Mieszamy się w tłum gdzieś w jednej z piwnic. Bronek ma podbite oko od odłamka, a właściwie od cegły. Chcemy wyjść z ludźmi. Jest wczesne rano. Czołgi biją obok, wlatuje piechota. Jakiś człowiek mówi: - Wyłaśta ludzie, wyłaśta. Wychodzimy na ulicę i ustawiają nas - tych z piwnicy i równocześnie resztę rozbrojonych powstańców, tzn. żołnierzy. My wmieszani między starych, kobiety i dzieci. Nie wyglądamy na żołnierzy, mimo podbitego oka Bronka. Przyciąga mój wzrok chłopak wychylający się z czołgu. Herman Goering SS, to dywizja pancerna, której jednostki nas szturmowały. Może ma osiemnaście lat. Patrzy na nas, zwłaszcza na jeńców, takim żałosnym, smutnym spojrzeniem. Sformowano kolumnę. Teraz biegiem. Właściwie dlaczego biegiem? Zaraz się okazuje, że to dlatego, żeby żandarmi i tylne służby, które stały dalej, nie mogły nas pobić. Potem normalnym marszem wędrujemy ku obozowi.
Mamy za sobą całe te dwa miesiące. Ostatni miesiąc pożarów, burzenia, kurzu, szaf. Wydawało się nam, że dookoła nas wszędzie jest tak samo, że jakiś etap jest skończony. A tutaj nagle uderza, przynajmniej mnie, prosto w oczy fakt, że obok toczy się normalne, zwykłe życie - otwarte sklepy, kioski, ludzie w letnich ubraniach patrzący na nas z jakąś taką dziwną, smutną żałością. Dziewczyny w jasnych sukienkach, umalowane kobiety. To mi zostało jako porażenie, jako wspomnienie pełne smutnej, głębokiej żałości.
Jak to? Wszystko wszędzie było normalnie? Tylko my byliśmy tutaj? Nic się nie dzieje? To jest bez sensu? A więc jedziemy do Niemiec! Mieliśmy ze sobą po puszce tuszonki zabranej z rozwalonego magazynu. Tyle razy byliśmy przedtem głodni, wszystko wytrzymamy. Nagle za nami odzywa się głos po rosyjsku: - Nigdy. Uciekajcie. Nigdy do Niemiec. Uciekajcie! Był to Rosjanin, jeniec odbity, który teraz starał się zmieszać z tłumem, żeby jakoś potem uciec. Nie trzeba było nam tego dwa razy powtarzać. Byliśmy we Włochach, na głównej drodze do stacji kolejki. We Włochach byli znajomi.
Kiedy kolumna się zatrzymała, my za kiosk, z tyłu, w pierwsze drzwi i do piwnicy. Zaczęli strzelać. Zamknęła nas na koksie jakaś babinka. Nie mieliśmy żadnego lęku. Było to tak szybko i tak automatycznie, że byliśmy pewni, że jesteśmy wolni. I tak się stało. Po pół godziny kobiecina wypuściła nas, umyła, powiedziała: - Poczekajcie. Wiecie, gdzie macie iść? Tak. Tu i tu.
We Włochach i w Ursusie stryjowie mojego przyjaciela, Leszka, ogrodnicy, mieli duże ogrody. Wiedzieliśmy, że tam nas przechowają i coś z nami zrobią. Leszek byłby z nami, ale wszedł do kanałów. Na Kolonii Lotniczej przed wojną mieszkaliśmy obok siebie. Moja mama i mama Leszka, jej przyjaciółka, były razem na froncie w 1920 roku. Ojciec Leszka był jedynym wykształconym człowiekiem z rodziny tychże właśnie ogrodników. Wszyscy mówili: - Po co się uczysz? Był majorem lotnictwa. Pierwszy Pułk wywędrował bardzo wcześnie do Francji, potem do Anglii. W 1944 roku był już wysoko odznaczonym pułkownikiem, szefem Szkoły Pilotów.
Otóż doprowadzono nas do rodziny Leszka. Zostaliśmy przyjęci jak bohaterowie. Zachwyt w oczach dziewczyn, kuzynek. Jedzenie. Spanie. I wszystko byłoby dobrze, gdyby ciotka nie wyciągnęła szuflady z komody, żeby dać nam bieliznę... Rzuciliśmy się od razu w kąt pokoju, na sam ten zgrzyt.
Niedawno, od takiego właśnie dźwięku zaczęło się w niewielkiej willi na Tynieckiej rażenie z miotaczy. Trafił w nas zespół pocisków "szaf". Tak nazywaliśmy ten miotacz. W jednej chwili byliśmy w jakiejś czarnej zasłonie. Tynki oberwały się z sufitów, szyby wyleciały. Byliśmy u wejścia do piwnicy i zostaliśmy zasypani, ale nie zasypani tak, żebyśmy nie mogli się ruszać. Wyszliśmy więc, patrząc na siebie. Obdarte z ubrania, osmalone postacie. Jakby z innej planety. Nic poważniejszego nikomu z nas się nie stało, ale mieliśmy absolutny, bezpośredni dowód, co to znaczy rażenie.
Teraz więc zareagowaliśmy jak zwierzęta. Byliśmy jak zwierzęta. Nauczeni innego życia, innego reagowania, czucia, reagowania na dźwięk, niewielkiej ilości słów, spania, byle jakiego jedzenia.
Coś trzeba było z nami zrobić. Wszystko zawsze jest do zrobienia. Wujowie przy pomocy odpowiedniej łapówki dostali dla nas zaświadczenie, że jako chorzy na gruźlicę jesteśmy zwolnieni z obozu w Pruszkowie i możemy jechać do Guberni, gdzie chcemy.
Wobec tego powiedziałem: - Bronek, jedziemy do Czaryża, tam gdzie byłem w roku 1943 i 1944, do Powstania. Tam się na pewno nic nie dzieje. Przechowamy się w tym majątku u ludzi, którzy mnie znają. Kupili nam bilet, zaopatrzyli nas w suchą myśliwską domowej roboty. Ten smak kawałka kiełbasy myśliwskiej jedzonej w pociągu pamiętam do dziś. I pojechaliśmy do Częstochowy. W Częstochowie łapanka. Ludzie wyskakują wcześniej z pociągu. Na nic to się nie zdaje. Wszystkich zgarniają jednym wyjściem. My mieliśmy zaświadczenie przybite kogutem z młynkiem, po niemiecku, że jesteśmy chorzy. Przepuszczono nas. Nikt się nas nie czepiał. Wyszliśmy. Wsiedliśmy do pociągu do Kielc. Wysiedliśmy na stacji w Żelisławicach. Teraz trzeba jakoś się dostać te 12 km do Czaryża. Chłopi się nam tak przyglądają.
- Pojedzie ktoś do Czaryża? Aa, proszę bardzo. Byłem zdumiony. Nikt nigdy w tych stronach nie robił niczego bez targu, tym bardziej nie wiózł bez targu dwóch dziwnie wyglądających chłopaków. Ale się wyjaśniło. Dalej nie pojedziemy, ale tu możecie wysiąść, już jest blisko. Przyjrzałem się uważnie. W kępie drzew ręczny karabin maszynowy i ludzie w hełmach. Powiedziałem: - Bronek, nic nie mów, nie wiadomo jaka to partyzantka. Nagle znaleźliśmy się w środku rozłożonej brygady partyzanckiej połączonej telefonicznie i z konnymi adiutantami. Zdawało mi się, że to dziwne wojsko. - Wy z Powstania chodźcie od razu do nas, do naszego plutonu. Ja wiedziałem jedno - trzeba się uczyć, do żadnych plutonów. - Dobrze, dobrze, pogadamy z szefem, zobaczymy. Przyszliśmy w pełnym ruchu. Na drugi dzień brygada miała wymarsz. Widziałem, że coś jest nie tak. Nigdy w tych stronach dwa miesiące przedtem nie poruszały się oddziały połączone ze sobą linią telefoniczną, widoczne z daleka i znane już od stacji kolejowej. Musiało to być wszystkim wiadome. Dostaliśmy jeść, dostaliśmy po kocu i poszliśmy do stodoły. Na drugi dzień brygada wymaszerowała w pełnym szyku, ubezpieczona. W środku dnia ciągnąca się kolumna na półtora kilometra. Było to dla mnie dziwne. My poszliśmy do dworu.

PONOWNIE W CZARYŻU

Ten czas w Czaryżu od wydostania się z powstania do połowy stycznia 1945 roku był również czasem szczególnym. Dwór był pełen najrozmaitszych ludzi, ludzi pierwszej klasy, uciekinierów z Warszawy przytulonych, zaopatrzonych, mieszkających w różnych pokojach, nie tylko na górze, ale i na dole, i wszędzie. Wszędzie gdzie się dało mieszkać. Dwór był otwarty, wszyscy byli żywieni. Przy stole siedział kwiat polskiej inteligencji. Dyskusja była o tym, jak zbliża się koniec tej epoki, jak musi być parcelacja gospodarki rolnej. My siedzieliśmy na końcu i słuchaliśmy. Jeszcze generalnie byliśmy za młodzi. Byli różni ludzie, artyści malarze, Hessowie, Basia Hesse (Hesse-Bukowska później, a wtedy tylko Hesse), mała dziewczynka grała bez przerwy na pianinie. Przychodzili najrozmaitsi partyzanci. Było niedaleko do frontu. Wiadomo było, że to wszystko zaraz pęknie. Niemcy praktycznie nie istnieli. W gorzelni była załoga złożona z Własowców, tak ich nazywano. Byli to jacyś kozacy z dowódcą niemieckim, który bał się swoich żołnierzy. śpiewali tragicznie smutne pieśni, takie dumki, w których widać było beznadziejność ich sytuacji i smutek. Zresztą uciekli. Uciekli przed frontem. Dostali się do polskiego oddziału. U kogoś zauważono złoty zegarek z warszawską dedykacją. Wszyscy zostali zastrzeleni. Przez długi czas nosiłem koszulę jednego z nich podarowaną nam przez partyzantów. My nie mieliśmy nic. Tylko stare, częściowo podarte ubrania, z powstania.
Front ruszył od artylerii. Pani Siemieńska uciekła do Krakowa, my zostaliśmy. Jeszcze jeden dzień, zimny, mroźny, ścięte pola i przeszły czołgi. Niemcy uciekali z głównych dróg bocznymi, polami, przy lesie. Chłopi wyciągnęli odrzynki i strzelali, tak jak do jeleni. Zawsze ubranie, mundur, buty, broń. Znów przeszły czołgi. Nie brały jeńców. Na środku pola Niemcy poddawali się. Czołgi przeszły po nich i poszły dalej. Koło jakiejś godziny trzeciej nagle nadjechał jeep, w nim fantastyczny chłopak w krótkim półkożuszku, dwóch żołnierzy. Wyszliśmy naprzeciw, z nami trochę ludzi z zabudowań folwarcznych. Był to Rosjanin, pułkownik. - Moi chłopcy przyjdą zaraz, za jakieś dwie, trzy godziny. Jego ordynans wziął jedynego jeszcze konia, który był w cugowej stajni, przywiązał go do jeep-a i pojechali przez pole. To było takie pierwsze, powiedziałbym pełne nadziei, zupełnie inne niż w 1939 roku spotkanie idącej armii radzieckiej. Pod wieczór przyszedł jego pułk. Widać, że byli dumni ze swojego dowódcy, który ciągnie za czołgami, a oni idą właśnie pochodem - piechota.
Ale to co chciałbym opowiedzieć, to był dzień następny, dzień kiedy przyszły uzupełnienia. Wtedy, myślę, mogłem sobie wyobrazić jak to wyglądało w 1920 roku. Na małym kucyku - Mongoł dowódca. Wszyscy inni poszli grabić, wyciągać krowy, ubijać na miejscu. Wtedy nauczyłem się, jak się wprowadza krowę do pałacu, ale to inne opowiadanie. Chcę powiedzieć coś innego, co było pierwszym znakiem umiejętności mojego przyjaciela Bronka. Bronek w 1940 roku uciekł z wywózki, miesiącami tułał się jako biezprizorny . Nauczył się slangu. Był dziki. Dostał się do Wilna przed wojną niemiecko-sowiecką. Po zdobyciu tych terenów znów uciekł i trafił do Warszawy. Był dziki. Nazwaliśmy go Kałmyk, zdrobniale Kałmyś. Mówił specjalnym językiem rosyjskim, oprócz tego oczywiście dobrze mówił po francusku, no i po polsku. W tym momencie rabowania Czaryża, kiedy po korytarzu szedł pijany oficer z naganem w ręku, on się do niego odezwał slangiem, tym slangiem z domu dla biezprizornych. Padli sobie w ramiona, dostał "bumagę", że jest najważniejszy, rządzi tym całym dobytkiem tutaj i ma prawo robić, co chce.
Zostaliśmy w Czaryżu przez cały styczeń i luty, po prostu dlatego, żeby się opiekować grupą tych niezdolnych do działania warszawskich uciekinierów, zanim powoli nie będą opuszczać dworu, wracając za wojskiem do swoich miast, głównie do Warszawy, do której nie wiedzieliśmy, że wrócić jeszcze nie można. Trzeba było ciąć drzewa w parku, rąbać, palić w piecach, żeby można było istnieć. Zapasy były. Głodno nie było. Pracowaliśmy we dwójkę z miejscowym chłopakiem, synem administratora jako drwale i opalacze dworu. W końcu, w marcu dowiedziałem się, że moja rodzina żyje, że nie zginęła w powstaniu, że przechowała się w Krakowie. I porozumieliśmy się, że wracamy do Warszawy, ale nie od razu, bo przecież pewno tam nic nie ma, ale pod Warszawę, do Włoch, do ludzi, których tam znamy. I tak się stało.
W Warszawie nasz dom, to też przeżycie, które należy zapamiętać, które po prostu zapamiętało się samo. Był do połowy rozwalony, trafiony pociskami, pusty, zrabowany. Wtedy poznałem po raz pierwszy, jak to jest, kiedy chodzi się po swoich rozwalonych książkach, kiedy zdjęcia są zdeptane butami, kiedy właściwie nic nie ma. Miejsce skończonego świata. Było wiadomo, że tu zostać nie możemy. Miasto spalone. Nic nie mamy. Musimy wrócić albo pojechać tam, gdzie nas w jakiś sposób przytulą. Mama wymyśliła, że pojedziemy do Parzenia, tam pod Płock, gdzie jeździliśmy na wakacje. Nasi przyjaciele na pewno istnieją. I tak się stało. Połowę drogi z Płocka do Parzenia pokonaliśmy pieszo. W Parzeniu zastaliśmy wszystko tak jak dawniej. Nic nie było zniszczone, tylko nikt nie chciał pracować. Zostałem najpierw robotnikiem, potem pastuchem. Była wiosna. Nie wiedziałem, jak trudno jest poradzić sobie z pięcioma owcami, czterema krowami, zwłaszcza bez psa, w chaszczach nad rzeką albo na polu. Była to męka, ale szybko zaprzyjaźniłem się z młodszym ode mnie chłopakiem, który miał psa. Ja mu opowiadałem historie, a on czasem wstawał i wołał: - Suka zajmaj aby od szkody! I pies zaganiał zwierzęta.
W końcu kwietnia przyszła kartka od ciotki: Jestem w Gdańsku. Przyjeżdżajcie. Wspominałem o ciotce dziwnej romantyczce, które miała jedno marzenie, żeby kiedyś mieszkać w Gdańsku. Kiedy formowała się ekipa administracji cywilnej i pierwszych urzędników pocztowych, którzy mieli się dołączyć do wojska zbliżającego się do Gdańska, ciotka zgłosiła się i pojechała. Oczywiście była to osoba absolutnie nierealna, wobec tego zamieszkała obok w pokoju przy poczcie, przy rodzinie niemieckiej, nie próbując ani zająć jakiegoś mieszkania, ani istnieć, poza tym że chodziła do pracy, a w stołówce dostawała jedzenie. Wiedziała jednak, że miasto będzie puste, że są potrzebni ludzie, że tu możemy zacząć wszystko od nowa. Brat został w Krakowie, gdzie kończył studia. Studia, które rozpoczęły się w Warszawie okupacyjnej na tajnych kompletach na politechnice. A my, tzn. mama, moja siostra i ja pojechaliśmy do Gdańska.

Zapraszamy na stronę: www.hospicja.pl