Wspomnienia

2009-07-03

Kochany Profesor

Niedawno dowiedziałam się, że Profesor odszedł... Był dla mnie jak Ojciec.
Tak bardzo brakuje mi Jego rad, nie mogę już zadzwonić,
wygadać się, czy po prostu usłyszeć - wpadnij.
Dziś potrzebuję Go najbardziej... Smutek.

Elżbieta Szamotulska

2008-02-03

pole cebuli

Targana panicznym lękiem, kompletnie życiem załamana, z duszą gotową natychmiast uciec, odwrócona tyłem do Świata
- jakimś Bożym "przypadkiem" spotkałam tego CZŁOWIEKA.

Od czasu do czasu pozwalał mi na krótkie wizyty na Dębowej, z reguły magicznie szybko stawiał mnie na nogi. Wiedziałam, że więcej robiły słowa Profesora niż leki.

Był przy kilku bliskich mi osobach, gdy odchodziły przedwcześnie, nie odmawiał nigdy pomocy.

Któregoś letniego poranka, nie wiem, skąd wiedział, że mi kiepsko na duszy, kazał mi natychmiast przyjechać, zerwał pośpiesznie w swoim ogrodzie kilka gałązek jaśminu, wręczył mi i... powiedział:
- Nie histeryzuj głupku! Zobacz tylko, jak to pachnie! No - teraz możesz iść do domu.


Wizyta trwała minutę, może trzy... Od tamtej pory jest dobrze.

Taki to JEST czarodziej - ten nasz Profesor...
JEST daleko i blisko.
Pańskie słowa - gdy musze podjąc ważną decyzję - docierają na czas...
Nabieram dystansu.
Uśmiecham się.
Widzę się w krzywym zwierciadle, ale wraca energia, by działać. To ważne.

...nie histeryzuj głupku... i pac w czoło...
...skoro się wahasz, to powinnaś mieć pole cebuli, a nie grzebać w człowieku...

Profesorze, pańskiego numeru telefonu nie przepiszę do notesu na kolejny rok.

Smutno mi, że już mnie Pan nie wytarmosi za nos, gdy się pogubię w "towarzyszeniu i pomaganiu" moim podopiecznym...

Nie zapomnę, że należy:
"od czasu do czasu schować nos, jak dziecko, pod bezpieczną pachę przyjaciela" i dbać o to, by ta pacha zawsze się znalazła na czas; ale i nie zapominać, by jak najczęściej rozpościerać swoje ramiona dla potrzebujących.
Doświadczyłam - dzięki Panu - radości niesienia pomocy.

Od Pana wiem, że mam prawo do chwil słabosci - mogę wtedy bez poczucia winy "spać tak długo, aż mój duży palec wystawiony spod kołdry da znać, że aura na zewnątrz sprzyja aktywności".

Dziekuję za wszystkie lekcje. (*)

kasia wiklinka

2008-02-03

Podziękowanie dla Pana Profesora

Przez około 35 lat przewijały się bardzo często w naszym domu słowa: „Pan Profesor...”, „...gdyby nie Pan Profesor...”, „...to dzięki Panu Profesorowi”, „...to trzeba jechać do Pana Profesora”.

Moja Rodzina poznała Pana Profesora Juliana Stolarczyka 35 lat temu, gdy moja przyjaciółka, wtedy w wieku 20 lat, wydawało się, że opuści nas na zawsze, została przewieziona do Akademi Medycznej i uratowana przez Pana Profesora.
Od tej pory moja rodzina i ogromna ilość przyjaciół i znajomych otrzymywała wielkie wsparcie od Pana Profesora.
Osobiście do Pana Profesora wchodziłam chora, a wychodziłam zdrowa, a najbardziej zdrowa, optymistyczna i radosna była moja dusza.

Kiedyś powiedziałam Panu Profesorowi, bo można było powiedzieć wszystko: „tak się boję, że nie będę miała dzieci, bo chyba coś jest nie tak”.
I jak zwykle po rozmowie wyszłam pełna optymizmu.
Po wielu latach, gdy przyprowadziłam dziś już dorosłe córkę i syna, Pan Profesor powitał nas: „...a to ta dziewczynka, która nie mogła mieć dzieci”.

Radość, optymizm i zdrowie wracało, gdy wychodziło się od Pana Profesora.
Mogliśmy w każdej chwili i o każdej porze dzwonić i pytać się o poradę.
Moja, obecnie 80-letnia, Mama doznała wspaniałej dobroci i pomocy od Pana Profesora.

A jedna z rad, jaką otrzymałam okazała się bodaj najcenniejsza. Została ona przekazana w formie osobistego przeżycia.
„Zajęty bardzo mocno czytaniem i paląc przy tym fajkę, w pewnym momencie odruchowo odłożyłem ją na biurko. Fajka nie miała oparcia i widocznie zauważył to mój wtedy mały syn. Z kartki papieru, najlepiej jak tylko potrafił, zrobił podpórkę dla tejże fajki. Byłem zbyt zajęty i tego nie doceniłem. Dziecko niezwykle wrażliwe, przypomniało mi to po latach". Pan Profesor powiedział:
- doceniaj wszystko i chwal najmocniej, jak tylko potrafisz.
Zrozumiałam.
To dzięki tej radzie myślę, że mam świetny kontakt ze swoimi Dziećmi.

I zasłyszane słowa od lekarzy „...nie ma studenta, który skończył Akademię Medyczną, aby nie znał Pana Profesora”.
Do dziś moja 80-letnia Mama i ja mówimy, i tak będzie zawsze, „tak bardzo brakuje mi Pana Profesora”.

Zawsze podziwiałam piękny i niepowtarzalny wystrój i nastrój panujący w domu u Państwa Stolarczyków, a w tym: kapliczka Matki Boskiej, zdjęcia, książki, rzeźby, małe rysuneczki Wnuków.
Dziękuję Panie Profesorze.

Danuta Lewandowska - Bartnik

2007-10-25

Drogi Julku!

Pragnę Cię pożegnać w imieniu Koleżanek i Kolegów naszego Rocznika 1947–1952, dzieląc się moimi osobistymi wspomnieniami.


Studiowaliśmy w bardzo trudnych czasach najgorszego terroru komunistycznego. Byłeś jednym z najmłodszych na naszym roku — mądry, ambitny, godny bratanek ks. Józefa Stolarczyka. Nie należałeś do tych, którzy z bojaźni lub dla kariery wstępowali do socjalistycznych związków lub do partii.


Już na studiach podjąłeś pracę w Zakładzie Anatomii Patologicznej u prof. Wilhelma Czarnockiego, jednak jako lekarz nie chciałeś stracić kontaktu z chorym człowiekiem i dlatego pracowałeś również jako wolontariusz w Klinice Chorób Wewnętrznych u prof. Jakuba Pensona, gdzie zająłeś się w późniejszym okresie diagnostyką mikroskopową chorób nerek. Jako jeden z pierwszych studentów obroniłeś pracę doktorską, która w pewnym sensie zrewolucjonizowała poglądy naukowe na krwiomocz w bakteryjnym zapaleniu wsierdzia. Później zainteresowałeś się mikroskopową analizą chorób wątroby, a po śmierci naszej Koleżanki, Teresy Nazarewicz, stałeś się ekspertem w tej dziedzinie.
Zawsze miałeś własne zdanie na wiele spraw, również podczas Rady Wydziału, co nie zawsze przysparzało Ci przyjaciół.

Na ogół nie włączałeś się w działalność stowarzyszeń, jednak, jako patriota, byłeś głęboko związany z „Solidarnością”. Poza tym, to Ty, Julku, jako jeden z pierwszych włączyłeś się w prace domowego hospicjum, a potem utworzyłeś swoje prywatne Hospicjum, w którym zgodnie z przykazem Bożego Miłosierdzia pomagałeś bezinteresownie osobom chorym, cierpiącym i niedołężnym.


Nie zapomnimy Twojej wieloletniej działalności w Polskim Towarzystwie Lekarskim. Trudno sobie wyobrazić zebranie w „sali Rydygiera” bez Twojej obecności i Twojego głosu w dyskusji. Ostatni raz, już bardzo chory, zabrałeś w tej sali głos podczas obchodów Jubileuszu naszego kolegi, prof. Zdzisława Wajdy.


Byłeś znaczącą indywidualnością w naszej Alma Mater; lubiany przez młodzież, zawsze byłeś blisko Boga i Kościoła.
Przez cały czas swojej choroby byłeś bardzo dzielny, postępowałeś tak, jak pisał w swojej ostatniej pracy ks. Eugeniusz Dutkiewicz, z którym się przyjaźniłeś: „cierpienie trzeba oswoić, zrozumieć i pokornie przyjąć”.


A teraz odszedłeś, wyprzedziłeś nas w drodze do lepszego świata, podążyłeś za swoimi Bliskimi i Kolegami.
A my możemy Ci ofiarować nasz smutek i żal — a także pamięć wspólnie przeżytych spotkań, trosk i radości, gdyż tylko pamięć może przekroczyć granicę śmierci.
Żegnamy Cię Julku — Niech Ci ta polska gdańska ziemia lekką będzie, a Pan Bóg przyjmie Cię do swego Królestwa.

Irena Jabłońska-Kaszewska

2007-10-08

Czego nauczył mnie Profesor Stolarczyk

Profesor Stolarczyk był dla mnie postacią ważną. Wiem, że to brzmi jak banał. Kiedy Łukasz, w trakcie wzruszających uroczystości pogrzebowych, powiedział o możliwości napisania wspomnienia na stronie internetowej, zacząłem się zastanawiać, co właściwie sprawiło, że Profesor odegrał tak dużą rolę w moim życiu. Dlaczego akurat On stał się dla mnie jedną z ważniejszych osób spotkanych w życiu?


Ponieważ chodziliśmy z Łukaszem do jednej klasy w podstawówce i liceum, docent, a potem profesor Stolarczyk był dla mnie przez wiele lat po prostu tatą Łukasza. W liceum i przez pierwsze lata studiów byłem częstym, okresami bardzo częstym, bywalcem gościnnego domu Stolarczyków. Wówczas też, stopniowo, zaistniał dla mnie „tata Łukasza” właśnie jako Profesor. Zaistniał w okresie bardzo ważnym dla kształtowania się wartości, charakteru i dalszych życiowych wyborów. Czekałem zawsze na, dawany przez Profesora, sygnał do kolacji, gdyż oprócz dobrego jedzenia oznaczało to r o z m o w ę, anegdoty opowiadane przez Profesora, ciekawe wspomnienia. Przy okazji najzwyklejszych historii potrafił Profesor wskazać na etyczny aspekt sprawy. Często zaskakując, czasem wzruszając, zawsze zmuszając do myślenia. Z jednej strony surowy kręgosłup moralny, z drugiej wyrozumiałość i żartobliwe podejście do przejawów ludzkiej głupoty. Filtr etyczny stosowany zawsze przez Profesora sprawiał, że marną postacią stawał się utytułowany głupiec, a piękną prosta babina, która dokonała czegoś szlachetnego.


Przez lata studiów przekonałem się, że dane mi było poznać bliżej jedną z wybitniejszych osobowości naszej uczelni. Jedną z kilku, które spełniały moje prywatne – ale przecież ukształtowane pod wielkim wpływem Profesora – kryteria.
Zastanawiając się nad wpływem Profesora Stolarczyka na moje życie, zrozumiałem, że
zawdzięczam Mu właśnie ów brak respektu dla tytułów nie popartych dobrym życiem i szacunek dla dobrego życia pomimo braku tytułów.


Wyjechałem z Gdańska, pracowałem w Ciborzu, potem w Kocborowie, wreszcie wylądowałem w Szwecji. Różne miejsca, różni ludzie, ale zawsze sprawdzały się te kryteria – ważniejsze dobre życie niż formalne godności. Nigdy się na nich nie zawiodłem. Nie ukrywałem szacunku dla salowej, prostej kobiety ze wsi, która potrafiła zachować się z klasą i braku czci dla kolegi doktora, któremu tej klasy brakowało. Ponieważ poznałem prawdziwego Profesora, nie robią na mnie wrażenia tytuły naukowe czy stanowiska, o ile nie są poparte szlachetnością charakteru.


Był też dla mnie Profesor Stolarczyk ostoją. Wiedziałem, że w trudnych momentach można do Niego się zwrócić o pomoc i On tej pomocy nie odmówi. Kiedy 13 grudnia ogarnęła nas panika, niepewność co teraz będzie, było jasne – trzeba pójść do Stolarczyka. Słowa: „ostatnie podrygi zdychającej ostrygi” wypowiedziane spokojnie, z pełnym mądrości dystansem, pomogły przeżyć nie tylko ten dzień, ale i następujące po nim ponure lata.

Gdy mój Ojciec, znający Profesora jeszcze z lat studiów, z uporem odmawiał leczenia nadciśnienia, bo „czuł się dobrze”, wystarczyła krótka rozmowa, aby Profesor zatelefonował i polecił mu, tak, p o l e c i ł: - Panie doktorze, proszę przyjść do mnie jutro - żeby Ojciec podjął leczenie. Rozmawiało z nim przedtem wielu lekarzy. Bez jakiegokolwiek efektu. Profesor rozmawiał przy mnie przez telefon z moim Ojcem jak z uczniem. Kazał mu przyjść. Potem kazał się leczyć. Ojciec zajmował dyrektorskie stanowisko, był pełen respektu dla autorytetów, ale bardzo niezależny w ocenach. Słuchałem tej rozmowy z przerażeniem, prawie pewny, że to najgorsza z możliwych taktyka. Okazała się wyjątkowo skuteczna. Tata nigdy nie dowiedział się, dlaczego Profesor Stolarczyk nagle zainteresował się jego ciśnieniem. Ale zaczął się regularnie leczyć.

Kiedy mój Ojciec, po wielu latach, był umierający, ja byłem daleko, a Mama bezradna, rada nasuwała się sama - zadzwonić do Stolarczyka. I w beznadziejnej sytuacji pojawił się optymizm. Że Profesor pomocy nie odmówi, byłem pewien. Że się aż tak zaangażuje, nie mogłem przewidzieć. Wiedziałem przecież, że sam był już ciężko chory. Ponownie, jak przy rozmowach podczas kolacji, mnie Profesor zaskoczył. Wraz z panią Jolą odwiedzał mojego Ojca prawie codziennie niosąc otuchę, dobre słowo i nadzieję.

Gdy w tym czasie, dwa lata temu, przebywałem w Polsce, targany różnymi wątpliwościami, gdzie miałem się udać jeśli nie „do Stolarczyka”? Po to, żeby po rozmowie z Profesorem, jak w czasach studenckich, poukładać sensownie to, co było chaotyczne i wywoływało niepokój.


Śmierć Profesora Stolarczyka oznaczała dla czterdziestosiedmioletniego Wojtka, doktora, specjalisty psychiatry, ojca dwóch dorosłych synów, odejście taty Łukasza, jedynej już osoby, do której można było zwrócić się o pomoc wtedy, gdy jest beznadziejnie, kiedy nie ma już się gdzie udać.


Profesor Stolarczyk był dla mnie postacią ważną. To banał. Ale banał przeżyty, jak powiedział kiedyś Pan Profesor, przestaje być banałem.

Wojciech Lemańczyk

2007-10-08

W powiększeniu...

Profesor Wilhelm Czarnocki, w końcu maja, w 50. latach ubiegłego wieku, na ostatnim wykładzie, zwykł był egzaminować z anatomii patologicznej kilku studentów, którzy nie byli o tym uprzedzani. Egzamin odbywał się w amfiteatralnej sali wykładowej Zakładu Anatomii Patologicznej, w obecności całego III roku i nosił studencką nazwę „w cyrku”. Wyrwany z listy student opisywał, umieszczony w słoju z formaliną, preparat anatomopatologiczny i usiłował postawić rozpoznanie np. gruźlicy nerki. Odpowiednimi pytaniami Pan Profesor wytyczał kierunek i sprawdzał głównie umiejętności logicznego myślenia i wyciągania wniosków. Zdany egzamin oznaczał także dłuższe wakacje, ale pod warunkiem, że u jednego z Asystentów Zakładu, zaliczy się jeszcze sprawdzian ze znajomości mikroskopowych preparatów histopatologicznych. Kiedy już na korytarzu, głośno powątpiewałam w optymistyczne zakończenie tej przygody, usłyszałam słowa:
- Papież zaliczył, to zwykły ksiądz nie zaliczy? Był to uśmiechnięty głos doktora Juliana Stolarczyka, Jego charakterystyczny skrót i pierwszy mój bezpośredni z Nim kontakt.


Potem, będąc już młodą lekarką, przechodziłam w grupie starszych kolegów koło domu doktora Juliana, który stał przed furtką i serdecznie zapraszał na gruszki do ogrodu. Dystans pomiędzy starszymi lekarzami a młodzieżą był wówczas spory, ale doktor Stolarczyk szerokim uśmiechem i gestem rąk udaremnił moją ucieczkę. W ogrodzie, nad basenem z wodą, stał wózek z siedzącym niemowlęciem. Zaniepokojona, usłyszałam, że nic się nie stanie. Tak było: szybka ocena, uśmiechnięta bezpośredniość, nieograniczony optymizm.


Gdy razem z Jego żoną Ewą uczyłyśmy się do egzaminu z amerykańskiej medycyny (ECFMG), często traktowałyśmy Julka jak encyklopedię medyczną. - Popatrz ten Julek wszystko wie - mówiłyśmy z podziwem. Według słów Profesora Czarnockiego był to najzdolniejszy student w dziejach naszej Akademii Medycznej. Wybitnie inteligentny, uczył się z dobrych, zwykle obcojęzycznych książek, bardzo dużo czytał.


Później, Julek wyjeżdżał na stypendia do Stanów Zjednoczonych. W owym czasie Polak rzadko otrzymywał paszport „na Zachód”, ale wtedy miał okazję kupić sobie 5-10 dolarów na drogę; ujawnienie większej ilości dewiz drogę tę zamykało. W tej sytuacji niemal każdy Polak zabierał ze sobą co najmniej 1 kg suchej kiełbasy. Wyjazdom towarzyszyła uroczysta atmosfera, odprowadzanie przez rodziny i przyjaciół. Widzę Julka, trzymającego pokrowiec z ubraniem w jednej ręce i małą walizeczką w drugiej. Tak lekki, radosny, optymistyczny wyfruwał za Wielką Wodę.


Gdy znacznie później zwaliła się na mnie „góra kamieni” (Jego określenie moich ciężkich przeżyć), gdy z wielkim bólem mówiłam, dlaczego nie ja, dlaczego mój wspaniały Brat, przecież mam takie same powody, a w dodatku byłam starsza... Julek przytoczył słowa starego górala „nie gra się w kości z Panem Bogiem”…. Pomogło. Zapamiętałam...


Jego zalety i inne cechy, w fotoplastykonie mojej pamięci, jawiły mi się najczęściej w powiększeniu, nigdy nie był to format 6 na 9.


Moim ulubionym poetą był zawsze Konstanty Ildefons Gałczyński. W jednym z Jego wierszy właśnie Ciebie widzę Julku:


Całego siebie dać jak bukiet chabrów,
Bo zawsze warto, bo nigdy nie za późno
Lampą dla ludzi być
(byłeś!)
A kawą dla aniołów... (najpewniej jesteś...)

jsg

2007-10-08

In memoriam

Wczesne lato 1988 roku, egzamin z patofizjologii. Wchodzimy spłoszone nieco - trzy dziewczęta z jednej grupy, przyjaciółki.


- Nie bój się dotykać chorych, trzymać ich za rękę, potrzebują tego, czekają na to...
Dziś Grażyna, hematolog, mówi, że złamanie tego dystansu sprawiało jej wtedy istotny kłopot. Głos Profesora, jego ówczesną radę, słyszy do dziś. Jest jednym z najlepszych i najbardziej empatycznych lekarzy, jakich znam.


- Jeśli nie zaakceptujesz, nie pokochasz siebie - będzie ci bardzo trudno...
Dorota odeszła, zostawiając nas i ten świat gwałtownie i ostatecznie. Nie chciała pomóc sobie, ani pomocy przyjąć.


- Twoje naturalne przymioty sprawiają, że ludzie chcą z tobą być. Studiuj, ucz się, będziesz dobrym lekarzem - usłyszałam na koniec. O przenikliwości i niezwykłej inteligencji Profesora krążyły legendy. Zrozumiałam, że stało się coś ważnego.


Wkrótce potem dom na Dębowej zaczął stawać się moim drugim domem. Jego Mieszkańcy przyjęli mnie otwartym sercem i ofiarowali przyjaźń, która trwa do dziś. Profesor pojawiał się około 20.00, zapowiadany charakterystycznym skrzypnięciem wejściowych drzwi. Wnosił ze sobą dobrą energię, optymizm i jedyne w świecie poczucie humoru. Choć po całym dniu ciężkiej pracy (akademia, potem wyjazdy do chorych) - nie znać po Nim było znużenia, ani chęci wypoczynku. - Dziecinko, jak dobrze, że tu jesteś...- I zaczynał rozmowę: o chorych, o medycynie, o życiu.Te wieczorne dysputy, kończące się nieraz zbyt późno, by tramwajem wracać przez nocny Gdańsk - ...przecież nie musisz nigdzie jechać, możesz u nas zostać...


I spotkania na Dębowej w następnych latach, już rzadsze, wymagające wolnego weekendu, cudnie jeśli z Ewą, Łukaszem, Alą, dziećmi... Ich wyjątkowy, stały fragment - spotkania w gabinecie Profesora, zawsze ważne, inspirujące i odkrywcze - niezależnie od czasu i okoliczności.


- Chodźmy dziś na werandę, opowiem ci coś...
Ostatnia długa historia Profesora, najbardziej poruszająca, która szczególnie trwa w moim sercu - była o Nim samym. O Jego chorobie, o doświadczeniu, które tylekroć dotykane w innych - w końcu stało się Jego udziałem. Prawda o tym spotkaniu opiera się słowom. Jest kategorią mistyczną.


Profesor Julian Stolarczyk w najwyższym stopniu ukształtował moją osobowość lekarską. Dzięki Niemu poznawanie medycyny, studium o człowieku jawi mi się jako fascynująca przygoda nie tylko intelektualna, ale także duchowa. I dzięki Niemu szczególne miejsce w mojej praktyce internisty zajmuje medycyna paliatywna. W niej jest najlepsza cząstka, którą mogę wziąć, i której - ufam - nie będę pozbawiona.


Profesorze, Kochany, dziękuję. Dziękują moi chorzy. Jesteś w naszych spotkaniach. Żyjesz wśród nas.

Anna Wrzeszcz-Babiuch

2007-10-03

Pokolenia

Śniadania na Dębowej, owszem… Stały element paradygmatu - pytanie Juliana: „parówki czy jajecznica?” I inne pytania i stwierdzenia, wprawiające czasem w zakłopotanie.

- Ja tam głupi jestem, więc powiedz mi, jak to naprawdę jest w tym Chile.- I zaraz okazuje się, że On wie więcej, z tego co wyczytał, w czasie gdy tam właśnie podróżowałem, niż ja, dotykający tamtej rzeczywistości…

- Ja ci mówię, Jacku, na ciebie czeka Wschód i wielka misja. - I co mogę odpowiedzieć? Że nic na to nie wskazuje? Że Zgromadzenie może mieć zupełnie inne plany? A mało to już niespodziewanie zmieniło się w moim życiu? Jak choćby to, że po dwudziestu latach znów zacząłem bywać na Dębowej i „Profesor” stał się „Julianem”. I jedno z ostatnich stwierdzeń, chyba najmocniejsze, choć wypowiedziane słabym już bardzo głosem:

- Jacku, chcę, żebyś wiedział, cokolwiek się wkrótce stanie… ten dom jest twoim domem. - I powtórzenie właściwie Jego modlitwy w czasie jednej z Mszy św., które odprawialiśmy w Jego pokoju, na Jego biurku: - Spraw, żeby Jacek zawsze tu wracał…

Długo patrzyłem za samochodem, którym wyjeżdżał na wieś, 5 września. Czułem, że to już było nasze ostatnie pożegnanie po tej stronie życia…

Ale obok tego wszystkiego – zacząłem dostrzegać to wyraźniej w czasie tych ostatnich już śniadań – było owo niezwykłe tło, ściana za Julianem, na niej zdjęcia członków rodziny, przyjaciół, osób ważnych, z obecnej i przeszłych epok, tak przeszłych, jak choćby z czasów Teresy od Jezusa, której obrazu, a jakże, w tym „Panteonie” i w tym domu, nie mogło zabraknąć. On, nieodmiennie siedzący na tle tej ściany, tych zdjęć, ale jakoś coraz bardziej „wchodzący” w nią. Coraz bardziej już żyjący tam - niż tu.
Myślałem sobie… Przecież ta ściana, te zdjęcia, to nie jest jakiś tam tradycyjny, podszyty tanim sentymentalizmem hołd oddany przodkom. To coś znacznie większego – ciężar i siła wierności wartościom. Wartościom przekazywanym z pokolenia na pokolenie od „Bóg wie kiedy”. Czegoś, w co się wchodzi, dziedziczy, uczy, a potem bierze odpowiedzialność i kształtuje. Dodaje swój wymiar, swoje własne brzmienie. To brzmienie, które u Juliana przebiegało szeroką skalę tonów: od twardych, drapiących „oświeconą” wrażliwość, stwierdzeń na temat elementarnej przyzwoitości lub jej braku, czyli po prostu „świństwa i głupoty”, po zaproszenie do filozoficznej zadumy nad jakąś przedziwną logiką dziejów i „dziejątek”, przez którą przeciska się nasza Ojczyzna, Kościół w niej i ludzie… setki, tysiące ludzi, których dotknęło Jego życie.

Miejsce Juliana pod ścianą, na tle „Panteonu”, nie pozostaje puste. Po Nim odpowiedzialność za to wszystko, co z niej krzyczy i szepce, przejmuje Łukasz. Po nim przejmą Maria i Julo. Po nich…

O. Jacek Dembek, redemptorysta

2007-10-02

Szkolne jubileusze

To było 45-lecie istnienia I LO w Gdańsku. Podczas głównej uroczystości w auli szkoły przemawiał absolwent z pierwszych, powojennych roczników. Barwnie mówił o trudach tych pierwszych lat, ale i o wielkim zapale do nauki ówczesnej młodzieży. Już mi to ktoś kiedyś opowiadał... I nagle usłyszałam:
- A profesor Wełniak, nasz matematyk, mówił: "Nie ma nic piękniejszego niż ulica Mariacka. Kiedy się stanie tyłem do Motławy i spojrzy na masyw kościoła Mariackiego...".

Zrobiło mi się miękko. Mój Ojciec nie żył już wtedy od 21 lat, straciłam Go będąc jeszcze studentką. Dobrze pamiętałam zauroczenie Ojca ulicą Mariacką, ale że pamiętał to Jego były uczeń, po tylu latach... Zaraz po uroczystości od wszechobecnych w auli medyków (wiadomo - Jedynka) dowiedziałam się, że przemawiającym absolwentem był profesor Julian Stolarczyk. Udało mi się wtedy, wzruszonej, zamienić z Profesorem kilka słów podczas spotkania w klasach.

Ponad dwa lata temu, podczas przygotowań do obchodów 60-lecia Jedynki, organizatorzy bezskutecznie próbowali dotrzeć do kogoś z pierwszych roczników absolwentów. Niewiele się zastanawiając, zatelefonowałam wtedy do Profesora, by spytać, czy zechciałby zabrać głos na zjeździe, podobnie jak przed laty. Zrobiła się z tego telefonu całkiem długa, przemiła pogawędka. Profesor rozmawiał z zupełnie Mu obcą osobą tak serdecznie i ciepło, jakbyśmy się znali od zawsze. A kończąc, przepraszał, że się spieszy do swoich chorych...

Wystąpienia Profesora na jubileuszowej uroczystości w Teatrze Wybrzeże wypełniona po brzegi sala wysłuchała w skupieniu i z uwagą. Inaczej być nie mogło.

Kilka dni temu odwiedziłam grób Rodziców na cmentarzu Srebrzysko. Tuż obok niedawno spoczął Profesor. Właściwie prawie Go nie znałam, ale ilekroć wspomnę, zawsze myślę o Nim ze wzruszeniem.

Ewa Wełniak-Jamroż

2007-09-30

...

Właściwie nie chciałem nic pisać, bo każdy może i powinien zachować dla siebie obraz i wspomnienie ważnych osób, ale w końcu zwyciężyła chęć napisania o Profesorze. Nie należałem przez lata studiów do licznej rzeszy admiratorów Profesora, o którym raczej słyszałem, niż Go znałem do czasu nauki patofizjologii.

W pierwszym momencie irytował wielu studentów, bo domagał się rzeczywiście myślenia klinicznego, o które w czasie studiów jest trudno. Wiedział jednak to, czego my nie mogliśmy wiedzieć, że nie są tylko ważne te informacje w podręcznikach, ale również sposób, w jaki traktujemy studia, by zyskać jak najwięcej.

Później miałem okazję, jako uczestnik, a potem organizator, wielu obozów studenckich w Bytowie, szkolić się czy współpracować z Profesorem. Nie należałem do „Stolarni", czyli grupy osób otaczających Profesora, choćby dlatego, że interesowała mnie chirurgia, a nie interna z jej wszystkimi aspektami. Sfera materii, a nie ducha ważna była dla młodych adeptów na tym etapie rozwoju medycznego. Poza tym Profesor był dla nas, w jakiś sposób, niewygodny, bo zadawał za trudne pytania, na które nie znaliśmy oczywiście odpowiedzi, a ich poszukiwanie było za trudne. Znacznie łatwiej jest (po latach to wiem, ale nie wtedy) zoperować czy pomóc w operowaniu człowieka, niż Go zrozumieć. Nie jeździłem więc też z Profesorem na wizyty do biednych ludzi i nie „leczyłem dusz”, bo wydawało mi się to wtedy śmieszne. Czego zresztą można byłoby wymagać od kandydata na chirurga?

Po latach znowu spotkałem się z Profesorem, który niektórych ze swoich podopiecznych umieszczał w klinice, gdzie pracowałem pod kierunkiem profesora Wajdy. Tu okazało się, że Panowie byli przyjaciółmi przez lata studiów i tak zostało na zawsze. Kiedy zobaczyliśmy się w klinice, okazało się, że Profesor całkiem nieźle zapamiętał opornego na swoje nauczanie delikwenta. Pielęgniarki przekazywały mi po wizytach Profesora, Jego ciepłe i całkiem szczegółowe, wspomnienia o wspólnych czasach bytowskich.

Później, już w całkiem zmienionych okolicznościach, miałem okazję słuchać wspomnień Profesora o czasach początków uczelni i m.in. profesorze Kieturakisie. To, co zapamiętałem z tych wypowiedzi, było dla mnie bardzo ważne i, co ważniejsze, odnosi się również do Profesora Stolarczyka.

Nie jest chyba najważniejsze, ile ma się zgromadzonych punktów filadelfijskich, publikacji czy zaszczytów przynależności do towarzystw naukowych. Na pewno potrzebne są te wykładniki działalności zawodowej do celów porównawczych, ale nic one nie mówią o rzeczywistej wartości człowieka. Po latach nikt nie będzie pamiętał o kilogramach papieru, ale wspominać będzie pomoc, ciepłe słowo czy życzliwy gest. Trudno wyobrazić sobie ulicę Dębinki bez Profesora z nieodłączną fajką. Już wprawdzie od wielu lat bez towarzyszącej Mafii - owczarka, ale za to z nieodłączną, charakterystyczną, trójkątną, skórzaną torbą na pasku.

Dla mnie Profesor był-jest integralną częścią uczelni, mojej w niej edukacji, późniejszej pracy i rozumienia świata. Szkoda, że moje córki nie będą miały okazji spotkać Profesora Juliana Stolarczyka na swojej drodze.

Aleksander Stanek

2007-09-29

Pamięci Profesora Juliana Stolarczyka, 27 września 2007

NON OMNIS MORIAR…
Kiedy odchodzi człowiek, pozostaje na zawsze w pamięci swoich bliskich – rodziny, krewnych, przyjaciół, znajomych…

Kiedy odchodzi profesor wyższej uczelni, uczony, pozostaje także w pamięci swoich uczniów, współpracowników i tych, którzy dzielili z nim jego naukowe zainteresowania i pasje…

Profesor Julian Stolarczyk, emerytowany Kierownik Katedry i Zakładu Fizjopatologii naszej Uczelni, dzisiaj żegnany przez Radę Wydziału Lekarskiego, której tak długo był członkiem, będzie pamiętany przez nich wszystkich…

Będą go pamiętać Jego przyjaciele i koledzy:

- ci, z którymi uczestniczył w Powstaniu Warszawskim,
- ci, z którymi uczył się w I LO w Gdańsku, a potem studiował medycynę (którą ukończył z wyróżnieniem, należąc do jednego z pierwszych roczników absolwentów studiów lekarskich w naszej Akademii po jej utworzeniu),
- ci, z którymi współtworzył Akademię, począwszy od lat 50. ubiegłego wieku,
- ci, z którymi pracował jako lekarz, nauczyciel akademicki, profesor i członek naukowych towarzystw.

Będzie pamiętany w środowisku naukowym, jako autor ponad 220 prac i doniesień naukowych, zwłaszcza z dziedziny patomorfologii, kliniki i diagnostyki chorób nerek i wątroby, a wśród specjalistów między innymi jako twórca pierwszych pracowni biopsji nerek i wątroby w kraju.

Będzie pamiętany przez tych wszystkich, których zaraził ideą medycyny paliatywnej i hospicyjnej, tych z którymi tworzył pierwsze gdańskie Hospicjum i z którymi współpracował, do końca wierząc, że nawet odchodząc, człowiek nie musi cierpieć i lekarz może mu w tym pomóc.

Będzie pamiętany przez wszystkich tych, dla których był Nauczycielem i Mistrzem:

- przez sześcioro wypromowanych doktorantów,
- przez pokolenia studentów, których uczył - nie tylko, a może nie przede wszystkim, przedmiotu patofizjologii (i nie tylko w czasie swoich z wielką swadą przedstawianych wykładów), ale rozumienia; rozumienia choroby, jej mechanizmów, i rozumienia chorego człowieka, jego złożoności i potrzeb.

(Tu wspomnę jakże typową anegdotę z Jego życia, której byłem świadkiem, a która jest moim zdaniem bardzo dobrą ilustracją podejścia Profesora do tych, którzy byli Jego pacjentami, ale także do nas, Jego uczniów: otóż na jednym z obozów społeczno-naukowych dla studentów AMG ponad ćwierć wieku temu w małej pomorskiej miejscowości Profesor przyjmował pacjentów jako lekarz ogólny i internista, a ja – wtedy lekarz z bardzo świeżym dyplomem – nadal się od Niego uczyłem; po zbadaniu pewnej pacjentki (nie pomnę już rozpoznania i zaleconej terapii) Profesor usiadł naprzeciwko niej, wziął jej dłonie w swoje i patrząc w oczy, powiedział: „Pani ma chorą duszę”... A potem zaczął tę duszę leczyć wspaniałą a jakże ważną psychoterapią. Była to lekcja medycyny przez duże M, którą zapamiętałem na zawsze.)

Ja i wszyscy byli i obecni pracownicy Katedry Fizjopatologii, którzy mieli zaszczyt z Nim pracować, będziemy go pamiętać jako Twórcę Katedry w jej współczesnej postaci, jako wspaniałego, wyrozumiałego kierownika…

Osobiście będę Go pamiętał także za jego życzliwość, z jaką prawie dziesięć lat temu zgodził się, abym został adiunktem w Jego Katedrze; ta życzliwość Profesora była ze mną do ostatnich z Nim spotkań.

Będziemy Cię pamiętać, Profesorze!

Jacek M. Witkowski

2007-09-29

O "męskiej" przyjaźni

Spotkaliśmy się ponad trzydzieści lat temu, kiedy zachorowała moja mama, a życzliwa osoba doradziła, aby zwrócić się z tym zmartwieniem do Profesora Juliana Stolarczyka. Z narastającym podziwem i zachwytem przyglądałam się relacjom wybitnego lekarza, naukowca, intelektualisty z pacjentką - niewylewną starszą panią o powściągliwym sposobie bycia, nawet zamkniętą w sobie, a chorą nie tylko na te nasze tajemnicze wewnętrzne układy cielesne, lecz także na nieprawości ludzkie, na zło społeczne, na zrujnowaną wojną ukochaną Warszawę, na Polskę źle rządzoną i zaczynającą swój los ciągle od nowa. Julian natychmiast to wszystko dostrzegł, ale nie detalizował kwestii, tylko - jak to On potrafił - budował kontakty w wymiarach wyższych, z oszczędnym użyciem słów, a zarazem z zachwycającym obopólnym zrozumieniem.

Mama chciała odwdzięczyć się Profesorowi za niezwykłe dary leczenia, jakie od niego otrzymywała i zrobić dla Niego to, co - jej zdaniem - umiała najlepiej. Zdecydowała się na faworki według przedwojennego jeszcze przepisu, przypominające Jemu dom rodzinny, które przez wiele lat, w odpowiednim dniu pojawiały się na stole Państwa Stolarczyków.

Znawcy rzeczy wiedzą, że dobry faworek posypuje się grubą warstwą cukru-pudru. Ale słodka powierzchnia to tylko drobny szczegół symbolu tamtej - odważę się powiedzieć - "męskiej" przyjaźni lekarza i pacjentki, gdyż pod nią kryła się warstwa podobnego rozumienia twardych wymiarów życia, moralnej konieczności brania się z nimi za bary i zachowywania głębokiej pokory wobec tego, co - niekiedy - udaje się nam zrobić sensownie, a niekiedy - pomimo wysiłków - wymyka się nam z rąk.

Joanna Rutkowiak

2007-09-29

To wystarczyło...

Ojciec nigdy wobec mnie nie był kaznodzieją ani nauczycielem. Nie narzucał własnych przekonań o świecie, o wartościach. Żył na swój sposób, pozwalał się podpatrywać i przejmować to, co uznawałem za najlepsze.

Kochał Ojczyznę, naprawdę dobrze znał jej historię, Jego Ojciec i On bronili jej, z nią i dla niej cierpieli. To wystarczyło, abym pojął, że Polska dla mnie jest również bardzo ważna. Oczywiście, zawsze można z niej zrezygnować, ale nie można jej zastąpić.

Wybrał medycynę jako sposób na życie, nie na karierę. Stała się dla niego przygodą intelektualną, ale przede wszystkim - przestrzenią pełnego i prawdziwego spotkania z drugim człowiekiem. To wystarczyło, żebym poszedł podobną drogą, często decydując się na głębsze relacje ze swoimi pacjentami, niż wynikałoby to z zapisów na kartach gorączkowych.

W miarę upływu lat z największym oddaniem poświęcał się medycynie paliatywnej, umiał w trudny do skopiowania sposób wspierać ciężko i nieuleczalnie chorych oraz ich rodziny. Dla wielu stawał się prawdziwym, nierzadko jedynym, przyjacielem. To wystarczyło, abym także ja uznał i doświadczył, że jest to dziedzina medycyny, która wymaga najwięcej od lekarza, ale może także najpełniej rozwinąć jego człowieczeństwo.

Gdy stało się jasne, że choroba nowotworowa prędzej czy później go pokona, nie przestraszył się i nie protestował. Wiele w sobie uporządkował, oddzielił sprawy ważne od mało istotnych, do końca pojednał się z Bogiem i z najbliższymi, w objęciach których przeszedł do dalszego życia. To wystarczyło, bym jeszcze bardziej otworzył dla niego swoje serce i by nasz dialog toczył się dalej.

Łukasz Stolarczyk

2007-09-28

Profesor

W dniu 17 września 2007 roku po długiej chorobie zmarł Pan Profesor Julian Stolarczyk. Dla mnie był kimś szczególnym. To z Jego ust usłyszałam pierwszy wykład na temat filozofii opieki paliatywnej, gdzieś na początku lat 80. Potem skrzętnie te wykłady nagrywałam i przepisywałam, wracając często do zawartych w nich niezwykle trafnych myśli. Studenci Akademii Medycznej w Gdańsku albo Go uwielbiali, albo się Go bali, ponieważ nie miał w zwyczaju „owijać słów w bawełnę”. Ale nawet wtedy, gdy ta prawda na nasz temat była niemiła i trudna, to przyjmowaliśmy ją przede wszystkim dlatego, że wiedzieliśmy, iż Jemu na nas zależy. Właśnie, należał On do tych nielicznych Profesorów, którzy się przejmowali studentami, chcąc, żebyśmy rozwijali się także jako ludzie. Pamiętam pierwszy wykład z patofizjologii, na którym Pan Profesor kazał nam schować zeszyty. Część studentów i tak potajemnie starała się robić notatki, no bo „jak inaczej zdać egzamin?” A On nam ciągle powtarzał: „Zacznijcie myśleć”.

To „zacznij wreszcie myśleć” przewijało się szczególnie podczas spotkań naukowych naszej grupki studentów w kuchni Jego domu. I to zarówno wtedy, gdy próbowaliśmy zrozumieć mechanizmy powstawania objawów niewydolności nerek, jak i pokłócić się na temat zaprzestania uporczywej terapii. Na obozach wakacyjnych w Bytowie zabierał nas do pacjentów, którzy z utęsknieniem czekali na Niego przez cały rok. Wtedy też pokazywał nam, jak się chorego dotyka, jak się przy nim siada, słucha, rozmawia. Sam posiadał niezwykłą charyzmę – trafianie do serca chorego człowieka. Ludzie Mu ufali w sposób przedziwny. Nieraz śmialiśmy się z tego, jak przez telefon (zazwyczaj ponad kilkanaście takich rozmów dziennie) potrafił uspokoić pacjenta czy zalecić coś, co zawsze okazywało się skuteczne, w dużej mierze także dzięki ogromnemu zaufaniu, jakim Go chorzy obdarzali.

Jestem wdzięczna Profesorowi, jego żonie Ewie, która obdarzyła mnie swoją przyjaźnią, Jego synowi Łukaszowi i synowej Alicji, że ich dom stał się dla mnie drugim domem, szczególnie w okresie studiów. Potem wielokrotnie zatrzymywałam się u Państwa Stolarczyków jako „przyjaciółka żony” (tak mnie zakwalifikował Pan Profesor). Oprócz rozmów i rad Profesora, pamiętam szczególnie przygotowywanie przez Niego śniadań, ponieważ nieodmiennie pytał mnie, czy wolę parówki czy jajecznicę. Jak sądzę, przygotowywanie śniadania dla bliskich było dla Niego wyrazem jakiegoś oddania i życzliwości, ponieważ starał się to robić codziennie nawet wtedy, gdy był już bardzo chory.

Kilka miesięcy temu, siedząc w swoim pokoju w fotelu naprzeciwko mnie, z wielką uwagą odpytywał mnie o postępy pracy naukowej, radził, kto powinien być moim recenzentem, udzielał różnych wskazówek. Po tym spotkaniu wyszłam na „miękkich nogach”, połykając łzy, bo zdawałam sobie sprawę, że tyle życzliwości i zainteresowania spotyka mnie ze strony człowieka, który boryka się ze śmiertelną chorobą.

Wiele rzeczy pozostanie z Profesora w moim sercu. Przede wszystkim Jego sympatia do ludzi, zaciekawienie nimi i dzielność dzień po dniu w znoszeniu choroby.

Małgorzata Krajnik

2007-09-25

70 lat przyjaźni

Pierwszym rówieśnikiem, którego spotkałem po wprowadzeniu się naszej rodziny w latach trzydziestych na Kolonię Lotniczą na warszawskim Mokotowie, był Julek Stolarczyk. Początkowo rozmawialiśmy przez siatkę płotu, bo tylko Jemu wolno było jeździć po uliczkach osiedla rowerem starszego brata. Przyszedł pamiętny wrzesień. Razem zbieraliśmy spadające z nieba odłamki pocisków przeciwlotniczych. Wierzyliśmy, że te poszarpane, ciepłe jeszcze kawałki metalu obronią nas skutecznie przed nalotami i klęską.

W czasie wojny Kolonia żyła innym życiem. Zostały kobiety i dzieci, bo mężczyźni byli na frontach lub w obozach. Stopniowo nadchodziły wieści o tragicznych zgonach - w tym o Ojcu Julka. Na Kolonii, dość izolowanej od reszty dzielnicy, bo przecież przy braku samochodów i autobusów zdani byliśmy tylko na własne nogi czy wynajmowane ryksze rowerowe, wytworzyła się dość zwarta grupa koleżeńska rówieśników. Razem chodziliśmy do szkoły Giżyckiego, potem na tajne komplety, w 1943 r. wstąpiliśmy do harcerskiej drużyny Szarych Szeregów. Julek był ciągle z nami, choć czasem znikał - wyjeżdżał do Czaryża, majątku w okolicach (teraz sławnej) Włoszczowej, którego właściciele przyjmowali na jakiś czas dzieci z Warszawy, zapewniając im nie tylko pobyt, ale także naukę, prowadzoną przez wysiedloną z poznańskiego nauczycielkę.

W Powstaniu Warszawskim byliśmy razem - jako łącznicy Komendy Placu mokotowskiej "Baszty" rozwoziliśmy na rowerach meldunki, komunikaty, rozkazy i hasła. Potem los nas rozłączył. Ja wylądowałem w obozie, Julek uciekł z transportu i przez jakiś czas ukrywał się u moich krewnych pod Warszawą. Potem, wraz z moim kuzynem, Bronkiem Opackim, znów dotarł do Czaryża, gdzie doczekał do końca niemieckiej okupacji.

Bardzo wcześnie po wojnie pani Stolarczykowa z resztą rodziny (dwie ciotki, dwaj synowie i córka) osiadła w Gdańsku. Ja zostałem w Warszawie. Pamiętam pierwsze wizyty na Wybrzeżu. Obaj z Julkiem jeździliśmy chłodną wiosną po plażach, zasypanych jeszcze wojennym rumoszem. Oprowadzał mnie po zrujnowanym mieście. Już wówczas czuło się w Nim rosnącą fascynację Gdańskiem - jego niezwykłymi dziejami i budowlami. Stawał się wyraźnie patriotą miasta, w którym miał spędzić resztę życia.

Kontakty nasze, najpierw częste (kiedyś spędzałem nawet z młodą żoną letnie wakacje w domu Julka, jeszcze kawalera),potem rzadsze gdy rozdzielił nas ocean, ostatnio znów odżyły. Przed paru laty odbyliśmy wędrówkę po naszym powstańczym Mokotowie, poczynając od Kolonii ( już nie lotniczej) a kończąc na włazie do kanału, którym ja opuściłem Mokotów w ostatnich dniach Powstania, gdy Julek tam został do końca.

Ostatnie nasze spotkania w Gdańsku ograniczyły się do krótkich rozmów w domu. Nie miał już Julek sił do kręcenia się po mieście czy jazd rowerowych po plażach, jakże już innych. Życie mego przyjaciela z lat dziecinnych dobiegało końca. I znów jesteśmy po obu stronach niewidzialnego płotu. Żegnaj Stary Druhu.

Leszek Kosiński

2007-09-25

Pamiętam...

Pamiętam moje ostatnie z Nim spotkanie, mniej więcej rok temu. Zadzwonił dosyć nieoczekiwanie i zaoferował swoją pomoc w związku z kłopotami, które miałam z dorastającym synem (chyba musiał o tym od kogoś usłyszeć). Wybraliśmy się wtedy we trójkę na wykład o szczęściu – Pan Profesor i my.

Pewnie na zawsze pozostanie mi w pamięci jego rozmowa z moim synem – mądra, niczego nie narzucająca, bardzo życzliwa (taką cudowną życzliwością ofiarowywaną drugiemu człowiekowi, nawet jeśli obiektywnie na nią nie do końca zasługuje). Miałam wrażenie, ze dla syna była to bardzo cenna lekcja. Profesor zaproponował, że może się jeszcze z nami spotkać, ale już nigdy nie miałam odwagi prosić Go o to, wiedząc jak bardzo był chory...

Jeszcze jedna sprawa utkwiła mi w pamięci w związku z tym spotkaniem. Po wykładzie o szczęściu prelegent poprosił o pytania. Panowało milczenie, słuchacze szykowali się do wyjścia i tylko Profesor rzucił od niechcenia: „ w Pana koncepcji szczęścia nie ma miejsca dla Boga…” - ta uwaga wywołała burzliwą dyskusję.

Jestem pewna, że Profesor odnalazł swoje pełne szczęście….
W moim sercu Profesor ma swoje ciepłe miejsce, ogrzewane życzliwością, jakiej zawsze od Niego doznawałam.

EJ

2007-09-24

Wspomnienie o Profesorze

Dnia 17 września odszedl od nas na zawsze Profesor Julian Stolarczyk. Wielki lekarz, nauczyciel, wychowawca wielu pokoleń powojennych lekarzy, człowiek na wskroś prawy i uczciwy. Profesora poznalem jeszcze zanim zdałem maturę (1972). Był kolegą z roku mojej mamy. Kilkukrotnie miałem okazję mu pomóc, oferując swoje umiejętności prowadzenia samochodu. Właśnie w takich okolicznościach, załatwiając jakieś sprawy, musieliśmy czekać przez pół godziny na kogoś i odbyliśmy niedługą pogawędkę. Ponieważ jeszcze wtedy nie mogłem się zdecydować, na jaki kierunek studiów pójdę, Profesor szybko przekonał mnie, że powinienem pójść na medycynę. Obiecał wtedy być moim mentorem. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, co to słowo znaczy. Zdałem egzaminy i jakimś cudem dostałem się na studia. Profesora spotykałem sporadycznie. Był dla mnie zawsze przyjacielem. Opowiadał o wielu, nie zawsze z medycyną związanych, rzeczach. Jego wykłady były dla mnie duchową ucztą, mogłem się w nie zatopić bez reszty i słuchać. Miał charakterystyczny głos, którego się nie zapomina. Pamiętam, że jeden z moich kolegów był wściekły, bo z Jego wykładów nie dało się „nic zapisać”. A ponieważ w tamtych czasach słowo pisane było trudno dostępne, notatki z wykładów były nie mniej cenne niż książki i skrypty. Wiele razy zastanawiałem się, na czym polega wartość i magia Profesora. Dopiero wiele lat później zrozumiałem to. Wykład Profesora nie był powieleniem tego, co było w książkach i skryptach. Wykład nie był po to, żeby się można było nauczyć i zdać egzamin. Wykład był po to, żeby otworzyć okno na Świat, na przyszłość, na wiele jeszcze nie zaistniałych możliwości. Wykładając fizjopatologię, Profesor stwarzał podwaliny myślenia klinicznego w chorobach wewnętrznych. Prawdopodobnie dlatego wybrałem później tę specjalizację. Ale Profesor to znaczyło więcej. Był także patomorfologiem, wspaniałym diagnostą chorób wątroby i nerek, był lekarzem praktykiem z krwi i kości. Nigdy mnie nie forował, zawsze był bardzo wymagający, ale także na wskroś uczciwy i przyjazny. Był moim wychowawcą. Intersował się do końca tym, co robię i co osiągam, był z tego dumny. Jeszcze przed końcem studiów rozbudził we mnie zainteresowania opieką paliatywną. Profesor miał rzesze swoich prywatnych pacjentów, których wiernie odwiedzał w domu, pomagał, leczył. Długo zanim powstało hospicjum gdańskie. To On zabierał mnie od czasu do czasu do domów pacjentów, pokazywał, uczył. Przyjeżdżał też do mojej mamy, kiedy jej życie dobiegało końca. Przywoził zawsze uśmiech, dobrą radę i kilka dowcipów. Ponieważ mieszkałem już wtedy za granicą, musiałem w całości polegać na gdańskich wolontariuszach opieki paliatywnej, w tym na Profesorze. Nie dane mi było być przy mojej matce w momencie jej śmierci, za to był przy niej Profesor. Kiedy Profesor otrzymal kopie mojego doktoratu obronionego na Holenderskim Uniwersytecie, zaczął kręcić nosem.
- Badania na zwierzętach, farmakologia kliniczna to są ciekawe rzeczy - powiedział - ale ty powinieneś zająć się pacjentami, być przy nich. Do tego masz serce i talent.
I tak się też stało. Zostawiłem Internę i Onkologię i zająłem się Medycyną Paliatywną.
Patrząc z perspektywy lat na to, co udało mi się „zapisać” z nauczania Profesora, to właśnie to: 1. Odkrywaj swoje talenty. 2. Bądź uczciwy wobec swoich chorych i siebie samego. 3. Ucz się przez całe życie. 4. Polegaj na przyjaciołach. 5. Podstawą naszej wiedzy i praktyki jest zrozumienie mechanizmów fizjologicznych organizmu.
Wiedziałem od dawna, że jest ciężko chory. Odwiedziłem go wczesną wiosną tego roku. Trzymał się dobrze, nie było w Nim lęku przed tym, co nastąpi. Ten sam humor, ta sama energia, ale nie rezygnacja. Ufał Panu Bogu, cieszył się z tego, co dokonał, to znaczy z nas, których wychował. Czuliśmy obaj, że widzimy się po raz ostatni. Żegnaj Profesorze. Teraz już wiem, co znaczy być mentorem. Twoje podejście pedagogiczne stosuję na codzień wobec moich uczniów w "Wielkim świecie", wobec nowego pokolenia lekarzy. W ten sposób żyjesz wciąż pośród nas, nie tylko w słowie pisanym, ale w naszych wdzięcznych sercach.
Dr Zbigniew Zylicz,
Hull, Wielka Brytania

Dr Zbigniew Zylicz

2007-09-22

Dwaj Kapitanowie (1.10.1960 - 17.09.2007)

Dwa statki

Po Zatoce dwa statki płyną w jednym kierunku. Raz są bliżej siebie, raz dalej. Mój mąż i ja - kapitanowie statków - pracują uparcie, żeby statki i ludzi doprowadzić szczęśliwie do portu. Są ze sobą w przyjaźni. Wiedzą, że w sytuacjach kryzysowych mogą na siebie liczyć. Co jakiś czas sprawdzają, czy ten drugi jest w zasięgu wzroku, wymieniają między sobą ważne informacje o pogodzie, zagrożeniach, zaopatrzeniu... Nie interesują się tym, co dzieje się na pokładzie u każdego z nich. Na pytanie: "Co słychać?" odpowiadają sobie niezmiennie: "Nic nowego. Wszystko w porządku".

Samotność kapitanów

Kapitanowie są samotni, a to jest trudne dla każdego. Okresowo walczą, żeby nie wziąć na pokład kogoś, kto tę samotność może zmniejszyć. Ale tego nie robią, bo Kodeks Kapitana jednoznacznie nie daje na to zgody. A poza tym mają na lądzie Kapitaniątko, które kocha i potrzebuje ich oboje i nikogo więcej.

Jeden statek

Ponad rok temu stwierdzono u mego męża uogólnione przerzuty nowotworowe. Sprzedałam swój statek i przeniosłam się do niego. Przez jakiś czas płynął po Zatoce już jeden statek prowadzony przez nas oboje razem. Zbliżyliśmy się do siebie od nowa i pokochaliśmy się od nowa. Był to piękny, jesienny rejs, który zakończył się 17 września 2007 roku i za który Dobremu Bogu dziękujemy. Julek po tamtej stronie Zatoki, ja – tutaj.

Ewa Stolarczyk

2007-09-21

Nasza ostatnia rozmowa 14.09.2007

"Jak można zostać PRAWDZIWYM lekarzem?

1. Trzeba nauczyć się medycyny
2. Trzeba nabyć zręczności
3. Trzeba posiadać duszę, aby móc zrozumieć drugiego człowieka.

1. Medycyny można nauczyć każdego
2. Małpa jest zręczniejsza od człowieka
3. Tego nie można kupić, nie można się tego nauczyć, z tym trzeba się urodzić".

...odszedł mój MISTRZ, PRAWDZIWY człowiek, mój NAUCZYCIEL czytania ludzkiej duszy...
Pozostanie na zawsze w moim sercu.

Dr med. Krzysztof Klimczak

2007-09-21

Pamiętam...

Pamiętam skrzyp drewnianych schodów starego domu w okolicach Bytowa, gdzie wspinaliśmy się z Profesorem do chorej, biednej kobiety - wakacje ok. 1980 roku, obóz studencki w Bytowie. Pamiętam ciepły uścisk na powitanie i blask błękitnych oczu. Profesorze dziękuję.

dr med. Hanna Suchanek

Zapraszamy na stronę: www.hospicja.pl